Stworzenie świata według Słowian
Mit występował, i nadal występuje, na znacznym obszarze słowiańszczyzny od Bułgarii, poprzez Ukrainę i na obszarach Polski wschodniej, w zbliżonych formach podań ludowych. W tych podaniach zazwyczaj zamiast Swaroga i Welesa występuje Bóg i Diabeł. Świętowit w podaniach utożsamiany jest ze związkiem który ma łączyć obie postacie. Czasami w miejsce Świętowita pojawia się Rod. Z uwagi na fakt, że dotychczas nie odnaleziono pisanych źródeł, poza ksiegą Welesa, treść mitu została odtworzona przez etnologów religii i religioznawców na bazie zapisanych podań ludowych. Cechą charakterystyczną tych podań, oprócz zbliżonej treści jest wskazanie na konieczność współpracy Swaroga i Welesa. Według podań "Bóg radził się Diabła w wielu sprawach", a "Diabeł miał moc nieomal równą Bogu" (źródło M.Eliade 'Historia wierzeń i idei religijnych'). Poniższy mit jest jedną z ciekawszych wersji podania ludowego.
Na początku istniało tylko światło, bezkresne morze i krążący pod postacią łabędzia nad przepastną odchłanią bóg Świętowit. Krążącemu nad wodami bogowi dokuczała samotność. Po chwili spostrzegł on na wodzie swój cień. Postanowił więc oddzielić cień i ciało związane z cieniem. W ten sposób powstali bogowie Swaróg i Weles.
Swaróg ze światła uplótł łódź i zamieszkał w niej kołysząc się na falach. Weles zanurkował w głębiny i tam spędzał większość czasu. Jednakże obu bogom znudziła się monotonia morza i zapragnęli stworzyć stały ląd. Swaróg namówił Walesa, aby ten zanurkował aż na samo dno odchłani i przyniósł mu garść piasku. W czasie zbierania piasku Weles miał wypowiedzieć formułę z magicznych słów, która by zawierała ziarno współpracy. Wales miał wyrzec formułę "Z mocą Swaroga i moją". Weles długo nurkował i nie mógł dosięgnąć dna bezkresnego morza. Dopiero w trzeciej próbie udało mu się dosięgnąć dna odchłani i schwycić garść piasku. Jednakże, czy to z roztargnienia, czy to z zawiści chwytając piasek wyrzekł tylko "Z moją mocą". Weles chciał stworzyć ziemię tylko dla siebie więc kilka ziaren piasku ukrył w ustach.
Po wynurzeniu się Weles wyciągnął dłoń ku Swarogowi. Swaróg wziął z jego dłoni kilka ziaren piasku i rozrzucił po powierzchni wody. Piasek po zetknięciu z wodą zamieniał się w suchy ląd i rósł. Również ziarnka piasku w ustach Welesa zaczeły rosnąć. Weles zmuszony był do wyplucia pęczniejących ziaren. Tam gdzie splunął zaczęły piętrzyć się góry. Kolebka świata stworzona przez bogów była niewielka. Na tej niedużej wysepce dwaj bogowie ledwie się mieścili. Samolubny Weles postanowił sam zapanować nad światem i postanowił że zepchnie Swaroga do morza i utopi w otchłani. Kiedy tylko Swaróg zapadł w sen Weles postanowił umyślony przez siebie plan wprowadzić w życie. Podniósł śpiącego Swaroga i zaczął nieść go w kierunku brzegu. Ale jak tylko próbował zbliżyć się do brzegu, to brzeg odsuwał się daleko w morze. Świat osiągał coraz to większe rozmiary w miarę tego, jak zdesperowany Wales coraz bardziej chciał utopić Swaroga. W końcu Wales musiał zrezygnować z próby pozbycia się Swaroga i zepchnięcia go z lądu w głębiny morza.
Kiedy Swaróg obudził się to spostrzegł, że ląd się powiększył. Wales z radością przekazał mu wiadomość o tym, że świat stale się powiększa. Na początku obaj byli zadowoleni, ale Swaróg po pewnym czasie zaczął się niepokoić, że niebo stanie się zbyt małe i nie będzie zdolne dłużej przykrywać lądu. Pomimo tego, że Swaróg podzielił się z Walesem swoim niepokojem, to Wales nie chciał go słuchać i niczym się nie przejmował. Swaróg zaczął więc podejrzewać, że Wales coś przed nim ukrywa i stworzył pszczołę, którą wysłał na przeszpiegi. Pszczoła siadła cicho na ramieniu Walesa i patrzyła co Wales poczynia. Wales z morskich fal stworzył kozła i zaczął z nim rozmawiać. Smiał się z głupiego boga Swaroga, który nie potrafi powstrzymać rozrastania się świata. Wales opowiedział kozłowi, że wystarczy kijem wyznaczyć wszystkie strony świata, aby ten przestał się rozrastać.
Kiedy pszczoła wróciła do Swaroga i opowiedziała mu o tym, co słyszała, ten skręcił z fal i ze światła kij, wyznaczył nim wszystkie strony świata i rzekł "Wystarczy Ziemi". Świat przestał się rozrastać i stał się takim jakim go dzisiaj widzimy. Bogowie popatrzyli na siebie i zaczęli sie kłócić o panowanie nad niebiosami. Ale tego Swietowit nie mógł już ścierpieć. Zawołał Swaroga i Walesa do siebie i podzielił pomiędzy nimi władanie ziemią. Swaróg miał panować nad lądem, a Wales miał rządzić pod ziemią. W ten sposób krainy bogów zostały rozdzielone i Walesowi przypadła w udziale Nawii, kraina gdzie bóg mógł wypasać na niwijskich łąkach dusze zmarłych ludzi. Swaróg zaś stał się bogiem ognia słońca i ziemi.
Cud w młynie
Dawno, o bardzo dawno temu, kiedy Pan Jezus wraz ze świętym Piotrem w ubogich przebraniach wędrowali po świecie i badali serca ludzi, dotarli aż na Pomorze i wstąpili do młyna, który znajdował się nad bystrą w tym miejscu rzeczką Grabową w pobliżu Darłowa. Jak to wśród biednych wędrowców bywało zaczęli prosić bogatego młynarza o skromne chociażby wspomożenie. Ale młynarz był wprawdzie bogaty, ale jeszcze bardziej chytry i ze złością powiedział: zbierajcie się stąd, idźcie z Bogiem. Tylu was tu teraz chodzi, że i na jałmużnę nie starczyłoby. I ostro nakazywał im aby się zbierali. W tym czasie do młyna podjechał biedny chłopina z niedalekiej wsi, by zemleć ćwiartkę żyta. Zobaczył wędrowców, żal mu się ich zrobiło, więc zawołał chodźcie tu niebożęta, cos wam odsypię. I zaczął im odsypywać z worka trochę tego ziarna. Wsypał już prawie całą miarkę ale biedni wędrowcy nie przestali podtrzymywać swojej torby. Co jeszcze wam dosypać i sypnął raz jeszcze tak z miarkę, ale wędrowcy nadal worek podstawiają. Odsypał im więc chłop po raz trzeci, tak że już jemu samemu zupełnie nie wiele ziarna pozostało.
Obaj wędrowcy odeszli, gorąco dziękując swemu dobrodziejowi i zatrzymali się niedaleko. Młynarz pomyślał a to dureń chłop tyle tego dał wędrowcom. Przecież ja też coś wezmę za zmielenie, więc co dla niego pozostanie? Wziął ziarno od chłopa, wsypał ja na kamienie młyńskie i zaczął mielić. Miele, miele, wydaje mu się, że czas już minął , że powinien już być koniec, atu mąka sypie się i sypie bez końca. Cóż to za dziwy! Przecież ziarna wszystkiego było ćwierć korca najwyżej, a mąki namełło się ze dwadzieścia ćwierci, a i to jeszcze nie wszystko mąka nadal sypie się bez końca...
Biedny chłopina napożyczał wiele worków, załadował czubaty wóz i rozradowany, kłaniając się nisko wędrowcom, pojechał do domu. Wędrowcy odeszli od młyna i jakby rozpłynęli się wśród niedalekiego brzeziniaka. A wieść o cudownym rozmnożeniu się mąki w młynie rozeszła się szeroko po całym Pomorzu.
O dwóch braciach rycerzach i ich niesławnej śmierci
Wschodzące słońce rumieniło mury darłowskiego zamku. Park tonął w zieleni, drobne kropelki rosy migotały na liściach drzew. Majowy poranek rozbrzmiewał świergotem ptaków, ukryty w gęstwinie słowik - przyjaciel wszystkich zakochanych - wyśpiewywał trele na cześć życia i miłości.
Żwirowanymi alejami parku, zbiegającymi aż do brzegów Wieprzy, przechadzali się dwaj bracia; jeden z nich miał na imię Wilhelm, drugi zaś Ryszard. Od dzieciństwa bardzo się kochali, a i później wędrowali razem po wojennych szlakach, ochraniając się wzajemnie i pomagając w potrzebie jeden drugiemu. Cóż więc spowodowało, że oto teraz rozeszły się ich drogi? Czemu na twarzy popędliwego Wilhelma maluje się gniew, czemu pełen nienawiści wzrok kieruje w stronę młodszego brata?
Przyczyną braterskiej waśni stała się obecność księżniczki Gertrudy, która przed paru tygodniami przyjechała z Kamienia Pomorskiego, aby odwiedzić swego wuja, księcia Bogusława. Jej wdzięk i uroda podbiły serca wszystkich dworzan. Nic tedy dziwnego, że obaj bracia zakochali się w niej bez pamięci.
Piękna księżniczka znalazła się w nie lada rozterce, gdyż sama nie wiedziała, który z rycerzy podoba jej się bardziej; władczy i męski Wilhelm, czy też subtelny niebieskooki Ryszard. Toteż - nie mogąc się zdecydować - jednakową sympatią obdarzała obu braci i w ten sposób nieświadomie pogłębiała narastającą między nimi wrogość.
W jednym z zamkowych okien uchyliła się firanka, a po chwili na sąsiednim balkonie ukazała się dziewczęca postać. Właśnie przechodził tamtędy Ryszard. Ujrzawszy ją skłonił się nisko i zawołał z uśmiechem:
-Witaj, Gertrudo! Przy twej urodzie blednie majowy poranek!
Księżniczka zarumieniła się i opuściła głowę. Przez chwilę bawiła się różą, którą trzymała w dłoni. Potem spojrzała na rycerza i uśmiech jak promień słońca rozjaśnił jej dziewczęce lica.
- Witaj, trubadurze! - odpowiedziała żartobliwie. - Oto nagroda za twe miłe słowa!
Pąsowy kwiat upadł pod nogi młodzieńca. Ten podniósł go, ucałował i schował na piersi. Raz jeszcze spojrzał w górę, lecz na balkonie ani w oknie nie dostrzegł nikogo, tylko firanka poruszała się lekko, jakby kołysał ją wiatr.
W tym czasie Wilhelm stał ukryty za drzewem. Zazdrość i gniew całkowicie owładnęły jego myślami. Słyszał ich głosy, widział uśmiechy, a lot pąsowej róży nasycił jego oczy krwawym odblaskiem. Nie panując już nad sobą, wybiegł z ukrycia, zastąpił drogę Ryszardowi i zawołał:
-Skończyła się moja cierpliwość, teraz wiem już wszystko!
Ryszard stał osłupiały, nie mogąc wymówić słowa. Jeszcze nigdy nie widział brata tak wzburzonego.
- Czego chcesz ? - zapytał wreszcie.
- Krwi...! - krzyknął Wilhelm. - Nie masz dla nas obu miejsca przy jej boku. Niech więc miecz rozstrzygnie, komu to miejsce przypadnie!
Pobladła twarz łagodnego Ryszarda, a jego oczy napełniły się łzami. Spojrzał na brata i rzekł:
- Czemuż, nieszczęsny, pragniesz rozlewu krwi ? Serca Gertrudy mieczem nie zdobędziesz. Pójdźmy do niej, niechaj wybiera między nami. A może odrzuci i ciebie, i mnie?
Ale Wilhelm był nieubłagany.
- Na nic twoje tłumaczenia! - krzyknął dobywając miecza. - Stawaj do walki!
Lecz Ryszard nie mógł znieść myśli, że oto przychodzi mu walczyć z rodzonym bratem.
- Błagam cię. Wilhelmie, zastanów się! To, co chcesz uczynić, jest zbrodnią!
Ale wzburzonego Wilhelma nic już nie mogło powstrzymać.
- Stawaj do walki, ty tchórzu! - rzucił obelgę. Twarz Ryszarda oblała się szkarłatem. Teraz już wiedział, że nie zdoła uniknąć walki.
- Dobrze więc, skoro tak chcesz! - zawołał. - Proszę cię tylko o jedno; nie czyńmy tego tutaj, w pobliżu niej.
- Więc gdzie?
- Jedźmy pod bramy Stargardu, gdzie pola dosyć i od zamku daleko. Resztę niech los rozstrzyga.
Natychmiast wyruszyli z zamku, każdy inną drogą. Zrozpaczony Ryszard chował w sercu cień nadziei, że może w drodze brat się rozmyśli, że gdy ochłonie z gniewu, zmieni swe nieszczęsne zamiary i będzie skłonny do pojednania.
Niestety, jego nadzieje okazały się płonne. Kiedy ujrzał w oddali mury Stargardu, czekał tam już na niego Wilhelm, który na widok zbliżającego się brata dobył miecza, spiął konia ostrogami i z furią rzucił się do walki.
- Zatrzymaj się. Wilhelmie! - zawołał Ryszard. - Jeszcze tutaj możemy dojść do zgody!
- Broń się! - odkrzyknął Wilhelm.
Rozpoczęła się walka na śmierć i życie. Kurz wzbił się pod niebo, jak gdyby chciał zakryć przed ludzkimi oczyma ów straszny obraz. Niekiedy wynurzały się z niego sylwetki jeźdźców, by zewrzeć się znowu na otwartej przestrzeni. Miecz szczękał o miecz tak głośno, że wywołał mieszkańców grodu, którzy wyszli na mury i obserwowali w milczeniu przebieg śmiertelnego pojedynku.
Ryszard bronił się dzielnie, lecz w końcu uległ. Przeszyty mieczem, upadł na ziemię nieżywy.
Wtedy dopiero Wilhelm ochłonął. Zsiadł z konia i stanął nad stygnącymi zwłokami brata, trzymając w dłoni skrwawiony miecz. Teraz zrozumiał, jak straszną popełnił zbrodnię. Uląkł na ziemi .spojrzał w jego zasnute bielmem śmierci oczy i gorzko zapłakał.
- O, bracie mój, nieszczęsny Ryszardzie! - wołał w rozpaczy.
- Czemu przedtem nie usłuchałem twej rady! Na moich dłoniach braterska krew, której nic we zmaże. Po tym, co zrobiłem, nie masz już dla mnie życia!
To mówiąc przebił się własnym mieczem i legł martwy obok. Czerwony blask zachodzącego słońca oświetlał pole walki i zwłoki obu rycerzy.
Gdy dokonało się krwawe dzieło, mieszczanie wyszli zza murów i pochowali w polu nieszczęsnych braci, wkładając do wspólnego grobu splamione braterską krwią miecze.
Wieść o tym wydarzeniu szybko dotarła do mieszkańców darłowskiego zamku, wywołując zgrozę. Księżniczka Gertruda zamknęła się w swej komnacie i przez wiele tygodni nie pokazywała się nikomu. Nie mogła wprost uwierzyć, że oto nigdy już nie usłyszy gorących wyznań Wilhelma ani też nie ujrzy uśmiechu Ryszarda, któremu w ów nieszczęśliwy dzień podarowała kwiat róży. W głębi duszy czuła się współwinną niesławnej śmierci obu rycerzy.
Pewnej nocy nawiedził ją dziwny sen. Jakaś niewytłumaczona a przemożna siła kazała jej opuścić komnatę i wyjść na balkon. Gdy to uczyniła, wówczas ujrzała na zalanym księżycową poświatą dziedzińcu postacie Wilhelma i Ryszarda. Bracią wyciągali do niej ręce i prosili o ratunek.
- Cóż mam dla was uczynić? - zapytała Gertruda pełnym lęku głosem.
- Każ przenieść nasze ciała do kaplicy zamkowej - usłyszała odpowiedź podobną do tchnienia wiatru. - Wtedy uzyskamy spokój.
Następnego dnia książę wysłał do Stargardu zbrojny oddział i wozy z dwiema trumnami, i polecił przywieźć do Darłowa ciała obu rycerzy. Po otwarciu grobu okazało się jednak, że ciała gdzieś zniknęły, natomiast zostały jedynie oba naruszone już przez rdzę miecze. Przywieziono je do zamku i zamurowano w stopniach kaplicy.
Od tego czasu dusze obu braci odzyskały spokój, księżniczkę zaś przestały nawiedzać złe sny.
O księżnej Zofii i Janie z Maszewa
Wiele podań dworskich i mieszczańskich na Pomorzu Zachodnim wiąże się z osobą księżnej Zofii, córki Bogusława IX. Na ogół są to opowieści przedstawiające piękną panią w bardzo złym świetle. Niemieccy autorzy legend nie mogli darować jej, że przeciwstawiła się czynnie naporowi niemczyzny, że wychowała swego syna Bogusława X w polskim duchu, że wysłała go na dwór krakowski, gdzie uczył się u Długosza. Dziełem jej było także małżeństwo Bogusława z Anną - córką Kazimierza Jagielończyka.
Księżna była bardzo żywego usposobienia i lubiła podróże. Zaglądała często do zamku w Słupsku, Sławnie, Szczecinie, Dąbiu, Kołbaczu i Trzebiatowie. W Darłowie urządziła przepiękną rezydencję letnią, a później, gdy jej mąż Eryk II mimo jej próśb, zawarł przymierze z Krzyżakami, przeprowadziła się tam, aby /jak pisze Długosz/ nie dzielić łoża z człowiekiem, który splamił się zdradą.
W Darłowie zamieszkał w tym czasie Jan z Maszewa, sławny rycerz szczeciński, któremu wróżono wielką przyszłość. Porzucił on również dwór renegata Eryka. Jedni twierdzili, że skłoniły go do tego względy polityczne, inni że miłość do księżnej Zofii.
Przez wiele lat przebywali oni w Darłowie. Podróżowali często. Wiele podań mówi o tym okresie życia Zofii. Dziś ukazuje się podobno na kasztelance /wzgórze zamkowe w Maszewie/, w pałacyku myśliwskim w Dąbiu oraz w ogrodzie pałacu trzebiatowskiego. Niektórzy widzieli ją w ostępach leśnych koło Goleniowa i nad morzem w okolicy Trzęsacza, gdzie bywała wraz z Janem. Najczęściej widywano ją w zamku darłowskim, łatwo ja poznać: ubrana jest w strojne szaty, falistą długą suknię z bursztynowym naszyjnikiem. W ręku trzyma lichtarz z płonącą świecą. Wychodzi ze ściany lub wyłania się zza drzewa, stąpając w lekkich pantoflach. Chociaż jest zjawą, można rozpoznać dokładne szczegóły jej stroju i ozdoby sukni. Dąży - jak kiedyś na tajemne spotkanie z Janem. Źrenice jej rozsiewają blask. Nie patrzy na przygodnych świadków swych nocnych schadzek i nie budzi w nich trwogi.
O strażniku Kłąbie fałszywa karta
Strażnik Kłąb obserwował nocą miasto z kościelnej wieży. Przed nim rozciągał się widok na zabudowania Darłowa, całe miasteczko miał przed sobą jak na dłoni, ale wzrok biegł dalej aż po odległy brzeg morza, nad którym wisiały gęste, szare mgły.
Kłąb zaprosił dwóch kompanów - czeladnika szewskiego i krawieckiego na karty i piwo. Krawczyk przegrywał i wreszcie krzyknął głośno: "Niech mnie diabli porwą, jeśli teraz nie wygram." Przegrał również. Kiedy wybiła północ usłyszeli, że ktoś utykając na jedną nogę próbuje wejść na schody. Po chwili w izbie zjawił się wysoki mężczyzna ubrany w długą, brunatną szatę dziwnego kroju. Zagrał z nimi w karty i wygrywał. Gdy krawczyk schylił się pod stół po upuszczoną kartę spostrzegł, że obcy ma jedną nogę w kształcie kopyta. Wtedy zrozumiał wszystko i zawołał zaklęcie, które usłyszał z ust babci: "Na ziarenko gorczycy, na kąkol w pszenicy, na szczurzym sadle zjeżdżaj diable". W izbie rozległ się huk, gość znikł pozostawiając za sobą obłok dymu.
Od tego czasu Kłąb spędzał samotnie wieczory i noce, gdyż koledzy nie chcieli go więcej odwiedzać.
Ludzie opowiadają, że ów diabeł zjawia się co kilka lat w wieży Kościoła Mariackiego w Darłowie przybierając postać wielkiej sowy. Z pewnością szuka strażnika, by z nim zagrać w karty.
O Sydonii von Bork
Sydonia von Bork urodziła się w 1548 roku w Strzmielach. Tam, na zamku swego ojca, wychowywała się wraz z siostrą Urszulą i bratem Ulrichem. Gdy podrosła zamieszkała na dworze Księcia Filipa I w Wołogoszczy. Była to dziewczyna niezwykła, powszechnie uważano ją za najpiękniejszą pannę na Pomorzu Zachodnim. Do tego posiadała ponadprzeciętną inteligencję oraz królewskie maniery. Każdy młodzieniec, który miał okazje ja poznać, natychmiast ulegał jej urokowi.
Sydonia posiadała już jednak swojego wybranka. Był nim Książe Ernest Ludwik, syn Filipa I. Dziewczyna kochała go ponad wszystko, on zaś odwzajemniał to uczucie. Złożył jej obietnice ślubu, a tym samym miał umożliwić jej wstąpienie do panującego na Pomorzu rodu Gryfitów. Do owego ślubu nigdy jednak nie doszło. Ernest Ludwik uległ swoim krewnym, według których związek z Borkówną byłby mezaliansem. Posłuchał udzielonych mu rad i wkrótce ożenił się z księżniczka niemieckiego pochodzenia.
Zdruzgotana, pełna żalu Sydonia, czym prędzej opuściła dwór książęcy. Owa Niemka nie mogła się z nią równać pod żadnym względem. Ucierpiała również jej duma. Borkowie był to bowiem ród słowiański, szlachetny, równie stary, co ród Gryfitów, choć nie książęcy. Dziewczyna wróciła do rodzinnego domu. Podjęła decyzje, że nikomu już nie odda swego serca i pozostanie panną do końca życia.
Kiedy zmarli jej rodzice, wraz z siostra rozpęczał spór z bratem o rodzinny majątek. Gdy Ulrich się ożenił, siostry nie przypadły do gustu nowej pani, niechęć ta była odwzajemniona. Sydonia postanowiła opuścić dom na zawsze. Tak rozpoczęła się jej długoletnia tułaczka. Na początku zamieszkała w klasztorze w Marianowie. Później osiedlała się jeszcze w Stargardzie Szczecińskim, w Szczecinie, oraz w Resku, jednak nigdzie nie została na zbyt długo. W końcu w 1604 roku, w wieku 56 lat, ponownie zamieszkała w Marianowie, by tam doczekać końca swoich dni.
Nie było jej jednak dane doczekać ich w spokoju. W rodzinie książęcej coraz częściej zaczęły zdarzać się nagłe zgony. Umarł Książe Filip I, umarł jego syn, oraz wielu innych spośród Gryfitów. Podejrzenia padły na Sydonie, która, Choć już nie młoda, nadal energicznie spierała się z bratem o majątek, ponadto, zajmowała się ziołolecznictwem. W 1617 roku po raz pierwszy oskarżona ją o uprawianie czarnej magii oraz rzucenie klątwy na ród Gryfitów. Proces był długi, uciążliwy, oraz bezowocny. Dwa lata później Sydonię oskarżono po raz drugi. Pod zbrojną eskortą została przewieziona z Marianowa do Oderburga. Tam poddano ją torturom, umęczona, prawie nieprzytomna Sydonia przyznała się do winy. Gdy jednak oprzytomniała odwołała swoje zeznania. Torturowano ją jeszcze kilkakrotnie. Ostatecznie wyrok zapadł, a Sydonię uznano za winna. Ponoć po odczytaniu wymierzonej jej kary, kobieta miała zwrócić się do Księcia Franciszka, i przepowiedzieć mu, że i on, niedługo po niej, utraci życie.
Książe okazał się wspaniałomyślny. Mając na względzie szlachetne pochodzenie wiedźmy, rozkazał ją ściąć, a dopiero później jej szczątki spalić na stosie. Lud był pod wielkim wrażeniem tej łaski. Sydonia jednak, obojętna, pełna pogardy dla wszystkich, nie zwróciła na to najmniejszej uwagi. Ścięto ją 28 września 1620 roku, niedaleko miejsca, gdzie dziś znajduje się Muzeum Narodowe. Jej ciało spalono na Psim Wzgórzu, a prochy rozsypano na polach. Książe Franciszek zmarł dwa miesiące po egzekucji.
10 marca 1637roku ludność Siecina wyległa na ulice, skupiła się wokół zamków i w kościołach. Wszyscy słuchali bicia dzwonów. Dzwonów, które obwieszczały śmierć Bogusława XIV, ostatniego księcia z rodu Gryfitów.
Tak dopełniła się klątwa Sydonii. Do dziś jest ona nazywana białą dama szczecińskiego zamku. Czasem można ją spotkać w białej, zwiewnej sukni, jak spaceruje po zamkowym dziedzińcu. Podobno uśmiech gości na jej twarzy.
Romanse księcia Kazimierza
Kazimierz Pomorski, to niewielka , schludna wioska znajdująca się w odległości 10 km od Koszalina, przy szosie do Kołobrzegu. Swą nazwę zawdzięcza pierwszemu właścicielowi, księciu Kazimierzowi VII z dynastii Gryfitów, która wywodziła się z pomorskich, słowiańskich władców plemiennych, a panowała na obecnym Pomorzu Zachodnim od IX do XVII wieku, przez co najmniej 700 lat.
Książę Kazimierz mając niewiele ponad 17 lat został przy podziale Księstwa, pod koniec XVI w - biskupem kamieńskim. Tytuł biskupi był wówczas już bardzo formalny, lecz na rzecz tytularnego biskupa płynęły niemałe dochody z miast, rozległych posiadłości ziemskich i zakładów rolnych. Rezydował książę w Koszalinie, ale wybudował sobie właśnie w Kazimierzu Pomorskim, obszerny i wygodny zameczek myśliwski, w którym najczęściej przebywał wraz z licznym dworem. Okolice Kazimierza otoczone były wielkimi lasami, w których nie brakowało zwierzyny. Książę prowadził bardzo swobodny tryb życia, polował, balował, nie gardził wdziękami kobiet. O jego licznych romansach z czasem zaczęły krążyć legendarne wprost opowieści.
Trwał w kawalerskim stanie, chociaż przedstawiciele wielu dynastii europejskich zabiegali o wyswatanie księcia z królewną lub księżniczką. Książę cenił sobie wolność, przyjmował znamienitych swatów nadzwyczaj gościnnie, ale do ożenku się nie kwapił.
Pewnego letniego dnia książę wraz z licznym dworem udał się do nadmorskiej wsi Gąski.
Wyprawa miała na celu wypoczynek na plaży i w pobliskim lesie. Rozbito wielki namiot dla księcia, kilka innych dla dworu i służby, rozpalono ognisko. Biesiadowano z rozmachem, wznoszono rozliczne toasty za zdrowie księcia pana, przygrywała niewielka kapela, która zwykle towarzyszyła księciu. Zabawa rozwijała się pomyślnie, ale zaczął padać deszcz. Na razie nikt się tym nie przejmował, lecz wkrótce deszcz zmienił się w wielka ulewę. Wiatr potargał namioty. Joachim Damicz, marszałek dworu książęcego zaproponował, aby schronić się w niedalekim pałacyku, zwanym Nowym Dworkiem w Gąskach, stanowiącym własność rodziny Damiczów, nieco dalszych krewnych Joachima.
Pod strugami ulewy, dość szybko dotarto do pałacyku. W obszernym holu, przemoczonego księcia i jego dworzan przywitała piękna, wysoka brunetka, jak się później okazało Krystyna Damiczowa, właścicielka pałacyku i wsi. Szybko zorganizowano suchą odzież, ciepłe napoje i obfity posiłek. Piękna pani, dyskretnie śmiejąc się, energicznie dysponowała służbą, bardzo starając się, aby książę, jego dworzanie i służba doszli szybko do siebie po dotkliwym przemoknięciu. Książę Kazimierz z uznaniem przyjmował starania oraz wyraźnie zainteresował się piękna i gościnną niewiastą. Gospodyni zaproponowała nocleg, bowiem ulewa wprawdzie przeszła, ale deszcz uporczywie padał.
Dyskretnie polecił panu Joachimowi wzmocnienie miejscowej kuchni własnymi trunkami i wiktuałami. Sam wdał się w rozmowę z panią Krystyną. Dowiedział się, ze jest od paru lat wdową, przy pomocy rządcy daje sobie nieźle radę z wielomorgowym majątkiem, regularnie uczęszcza do kościoła w niezbyt odległym Łęknie i wcale nie rzadko nudzi się. Podano znakomitą kolację. Rozmowa i zupełnie niedwuznaczny flirt przeciągnęły głęboko w noc.
Następnego dnia książę szarmancko podziękował za opiekę i gościnę oraz zaprosił panią Krystynę do swego zameczku w Kazimierzu Zaproszenie zostało przyjęte, chociaż z pewnym wahaniem, bowiem gospodyni coś tam wiedziała o swobodnym życiu księcia. Za kilka dni przyjechała jednak do Kazimierza. Książę i jego dwór przyjęli panią z wielką rewerencją Starano się zrewanżować z nawiązką za pomoc i gościnność w Gąskach.
Wszyscy z księciem na czele dwoili się i troili, aby piękna pani czuła się dobrze. Posiłki przygotowywano starannie i wykwintnie, służba uwijała, się wśród usługujących nie było niewiast, książę wprost rozpływał się w grzecznościach . Wygodnym powozikiem odbywali tylko we dwoje przejażdżkę okolicznymi alejkami i dróżkami . Wieczorem dyskretnie przygrywała kapela, a książę pan osobiście i bardzo daleko odprowadził panią Krystynę.
Wzajemne wizyty stały się z czasem coraz częstsze. Książę zachowywał się szarmancko. Zabierał Krystynę do Koszalina, na dworskie bale, przyjęcia i spacery w przyzamkowym parku Urządzał także polowania i leśne biesiady. Obdarowywał Krystynę biżuterią, często ze złota i bursztynu, bowiem Kołobrzeg i Słupsk słynęły wówczas z wyrobu pięknych precjozów. Organizował również przejażdżki łodziami po morzu i jeziorze Jamno. Wyraźnie i jednoznacznie starał się o względy pięknej pani, a i jej książęce starania sprawiały przyjemność.
Podczas kolejnej wizyty w Gąskach książę Kazimierz trafił do sypialni pięknej pani.. Doszło do gorących pocałunków i coraz odważniejszych pieszczot... Kochali się zapamiętale, rozmawiali szeptem, zapewniali się wzajemnie o miłości... Dopiero nad ranem zmorzył ich sen. Krystyna okazała się niewiastą z ogromnym temperamentem . Zapewne lata wdowieństwa, a także wielkie uczucie Kazimierza zrobiły swoje.
Krystyna przeniosła się do książęcego zameczku. Kazimierz zauroczony jej wdziękami, zrzekł się funkcji biskupa kamieńskiego na rzecz swego bratanka księcia Franciszka. W zamian otrzymał dożywotnio we władanie małe księstwa w Darłowie i w Bytowie. Znajdowały się tam okazałe zamki, w których niebawem witano księcia Kazimierza i jego ukochaną. Komentarze braci książęcych oraz dworu i ludu były bardzo różne. Wielu gorszyło się grzesznym związkiem, ale inni z podziwem, a nawet z zazdrością odnosili się do książęcego romansu.
Po śmierci swego brata Barnima X książę Kazimierz nabył prawa do księstwa szczecińskiego, lecz po kilku dniach zrezygnował z niego. Odbiło się to głośnym echem po Pomorzu, Polsce i wielu krajach europejskich. Dość jednoznacznie oceniono, że za decyzją księcia kryło się uczucie do pięknej Krystyny, bowiem o małżeństwie nie mogło być mowy. Książę dał wyraz, że bardziej ceni uczucie Krystyny niż koronę... Piękne chwile i lata przerwała ciężka choroba księcia. Po pewnym okresie musiał się udać na kurację do znanego dolnośląskiego uzdrowiska w Cieplicach. Po powrocie z kuracji niezbędnymi okazały się różne zabiegi i masaże. Marszałek książęcego dworu wyszukał w Kołobrzegu wykwalifikowaną pielęgniarkę, córkę jednego z mieszczan. Młoda, zgrabna Katarzyna o bujnych blond włosach przyjechała do Darłowa, gdzie przebywał Książę. Piękna pani Krystyna niezbyt przychylnym wzrokiem patrzyła na pielęgniarkę. Zabiegi jednak były konieczne. Krystyna bardzo dyskretnie obserwowała księcia i Katarzynę. Przez dość długi okres, przynajmniej Katarzyna zachowywała się wzorowo, skrupulatnie wypełniając swe pielęgniarskie obowiązki. Krystyna pozbyła się swych obaw. Czas jednak biegł, zabiegi odbywały się codziennie i pewnego dnia Krystyna zastała księcia i Katarzynę w sytuacji, którą trudno było potraktować jako zabieg leczniczy...
Z ogromna złością i wielką pogardą popatrzyła na bardzo niekompletnie ubrana parę. Gdyby wzrok mógł zabijać padliby martwi. Z całej siły trzasnęła drzwiami i natychmiast wyjechała do Gąsek. Książę czynił próby jakiś gestów pojednawczych i przeprosin, ale urażona do żywego Krystyna - nie odpowiedziała na książęce starania.
Książę z nową wybranką pozostali na zamku w Darłowie. Z czasem Katarzyna stała się dla księcia bez mała żoną. Książęcy bracia nadal robili wymówki, komentarze były najprzeróżniejsze, ale niczego to nie zmieniło. Nowy romans książęcy okazał się wyjątkowo trwały, bowiem przetrwał ponad 9 lat.
Książę Kazimierz zmarł w Darłowie, mając niespełna 50 lat. Pochowany został w podziemiach kościoła św. Ottona w Szczecinie.
O dalszych losach pięknej Krystyny nie ma żadnych informacji. Natomiast Katarzyna, po pewnym czasie wyszła za mąż i dożyła sędziwego wieku. Po książęcym zameczku myśliwskim w Kazimierzu Pomorskim nie ma niestety ani śladu. Natomiast zapewne swoistym echem dworku w Gąskach, jest obecny pensjonat "Morski pałac". Gąski obecnie znane są między innymi z pokładów "leczniczej" glinki. Czasami złośliwie opowiada się, że glinka z Gąsek bardzo źle wpływa na stałość męskich uczuć...
Zamek na Wzgórzu Wisielców
Dzień chylił się już ku zachodowi, ostatnie promienie słońca złociły trawę na Wzgórzu Wisielców. Widok było naprawdę przepiękny. Jednak nikt bywały w tamtych stronach nie dałby się zwieść. Wzgórze było owiane złą sławą, każdy znał jego historię, nikt w nią nie wątpił. W każdym razie nikt bywały w tamtych stronach...
Stary człowiek wyrwał się z zadumy, gdy usłyszał skrzypnięcie drzwi wejściowych gospody. Niechętnie oderwał wzrok od okna i majaczącego gdzieś na horyzoncie wzniesienia by spojrzeć na przybysza. Nie rozpoznał młodego mężczyzny, stwierdził więc, iż musi być on tu przejazdem. Obcy wyglądał na zmęczonego, zapewne miał za sobą długą podróż.
Wędrowiec podszedł do baru i zamówił piwo, po czym usiadł ciężko przy jednej z ław. Stary człowiek zastanawiał się chwilę, po czym podniósł własny kufel i ruszył w stronę owego mężczyzny. Młodzian oczy miał przymknięte i wyglądał, jakby drzemał. Staruch postanowił go jednak obudzić.
- Z daleka jedziesz, dobry Panie? - zapytał.
Podróżny otworzył leniwie oczy, by zobaczyć, kto mu przeszkadza.
- Z Krakowa - odpowiedział, patrząc, jak stary człowiek siada naprzeciwko niego. Nie wyglądał groźnie...
- Daleka więc za Panem droga, zmęczenie pewnie do gospody skierowało.
Wędrowiec nic nie odpowiedział, pokiwał jedynie głową.
- Dzisiaj już chyba waćpan nie wyrusza? Ot, słoneczko zaszło prawie, noc zapada - powiedział starzec, wskazując ręką okno, przez które sam jeszcze przed chwilą obserwował wzgórze.
- Widzę - mruknął mężczyzna, i uświadomił sobie, że nie tak łatwo pozbędzie się niechcianego kompana - lecz do Zalewu już niedaleko, śpieszno mi czym prędzej podróż zakończyć.
Staruch zachłysnął się piwem, wytrzeszczył oczy ze zdziwienia. Lub z przerażenia.
- Ależ, Panie, nie chcecie chyba po nocy podróżować... Toż jedyna droga do Zalewu obok Wzgórza Wisielców wiedzie!
Młodzian zadarł głowę i spojrzał hardo na swojego rozmówcę.
- I cóż z tego? Ja nikomu nie wadzę, a i pieniędzy już nie mam, nawet obrabować nie ma mnie z czego.
- Widać, żeś nie tutejszy, Panie - starzec pokręcił głową i ściszył nieco głos, jakby miał zamiar wyjawić jakąś tajemnicę - Wiedz więc, że jeszcze się taki nie urodził, co zebrałby się na odwagę, by po nocy, samotnie, Wzgórze Wisielców nawiedzać...
- A czegóż mam się obawiać? Czas nagli, zwlekać dłużej nie mogę... Bywaj, dobry człowieku.
Już chciał wstać, kiedy staruch chwycił go mocno za ramię, coś w jego twarzy kazało młodzianowi pozostać na miejscu i wysłuchać go do końca.
- Jeśli wola taka, niech Pan jedzie, nie będę zatrzymywać. Ale najpierw niech waćpan lepiej wysłucha pewnej historii, której skutki do dzisiaj nierozważni ponoszą. Widzisz Pan tamto wzgórze? To, za którym słońce się właśnie chowa? Wzgórzem Wisielców, lub tez Strasznym Wzgórzem jest nazywane, nie bez przyczyna miano takie uzyskało... Dawno temu, w miejscu, w którym wzniesienie owo się znajduje, stał kiedyś zamek. W zamku owym...
***
W zamku owym mieszkał kiedyś bogacz, człowiek równie skąpy, co okrutny. Jego ulubionym zajęciem było gromadzenia skarbów i ciągłe powiększanie swojego majątku. Względów nie miał dla nikogo, nie znał współczucia ani łaski. Choć posiadał niemal wszystko, a jego skarbce i spiżarnie były wypełnione po same brzegi, biedniejszym od siebie pomocy nie udzielał nigdy.
Miał on jedną córkę, piękność nad pięknościami, lecz serca złego i zatwardziałego. Wdała się ona w ojca, i w miarę upływu czasu stała się gorsza nawet od niego. Ona to była w posiadaniu kluczy otwierających wszystkie skarbce i spiżarnie. Cały dzień przechadzała się po zamku, a klucze przywieszone do jej paska podzwaniały wesoło. Zajmowała się również przydzielaniem jedzenia poszczególnym osobom. Panom i gościom zamku nie skąpiła niczego, jednak liczna służba cały czas cierpiała głód. Poddani, osłabieni ciężką pracą i głodowymi racjami, pomstowali często na dziedziczkę. Czasem ktoś, zebrawszy się na odwagę, szedł do pana na skargę, prosząc o jedzenia dla siebie i towarzyszy. Zawsze jednak spotykał się z odmową.
Pewnego razu, gdy panna dowiedziała się o skardze jednego ze sług, wpadła we wściekłość. Zaczęła ubliżać służbie i zagroziła, że jeśli zdarzy się to jeszcze raz, to powie ojcu, że zamiast wykonywać swoje obowiązku, śpią tylko i odpoczywają.
Przy okazji następnej skargi spełniła swoja groźbę. Ojciec bez wahania uwierzył swojej córce. Poddani, którzy przyszli z prośbą o jedzenia, zostali wychłostani. Prosili o łaskę, dziedziczka śmiała się tylko i kazała pachołkom kijów nie szczędzić. Słudzy byli bici aż do utraty przytomności. Jeden z nich, człek niemłody, który z reki swego pana niejedno już wycierpiał, uniósł nagle prawicę do góry i straszne przekleństwo rzucił na dziewczynę i jej ojca, życząc im, aby ziemia pochłonęła ich z całym majątkiem.
Wtedy niebo nagle pociemniało, mrok raz po raz rozświetlały błyskawice, a krzyk ludzi zagłuszały gromy. Wszyscy zaczęli uciekać w panice, chcąc jak najszybciej opuścić zamek. Na próżno Pan nawoływał poddanych, żaden z nich nawet się nie obejrzał. A gdy w zamku pozostał tylko on i jego córka, ziemia pochłonęła ich oboje, budowlę i cały dobytek w niej zgromadzony.
Od tego czasu znajduje się w tym miejscu wzgórze. Nikt nigdy nie wyraził ochoty, aby się osiedlić w jego okolicy. Dlatego stało się ono miejscem egzekucji, od czego później wzięła się jego nazwa.
Ponoć w ciemną, burzliwą noc można czasem ujrzeć na szczycie piękna dziewczynę, potrząsającą pękiem kluczy i uśmiechem uwodzącą nierozważnych młodzieńców. Zjawa zwabia ich ponoć do podziemi, mówiąc, że w zamku czekają na nich niezliczone bogactwa. Nikt jednak nigdy z podziemi nie powrócił, aby potwierdzić tę pogłoskę.
***
Wędrowiec roześmiał się, gdy starzec dramatycznym szeptem zakończył swoją opowieść.
- To tylko historia przez ludzi wymyślona, aby dzieci straszyć, dobry człowieku. Jeśli chcesz wiedzieć, ja właśnie po to przybyłem, aby zdobyć skarby pod wzgórzem zaległe. A gdy będę wracać, wstąpię do tej karczmy i wyprawię ucztę, jakiej nikt jeszcze w tej mieścinie nie przeżył!
Po czym owinął się szczelniej płaszczem i wyszedł z karczmy wprost w objęcia nocy. Od tamtej pory już nikt go nigdy nie widział.