życie i nauka
MACIEJ MIŁOSZ, PIOTR SZYMANIAK
ARCHEOLOGIA
Prawdopodobnie kilkadziesiąt tysięcy osób spaceruje w Polsce po lasach z detektorami w poszukiwaniu „skarbów”. W świetle prawa wszystko, co znajdą, należy do państwa. I wszystko jest zabytkiem. A oni sami są potencjalnymi przestępcami
Poszukiwacze
skarbów, tropiciele absurdów
Osobie mówią, że są pasjonatami, którzy godzinami ślęczą nad książkami, studiują mapy, przemierzają kilometry z wykrywaczami metalu i cieszą się z każdej znalezionej łuski, guzika czy hełmu. Dla większości środowiska archeologicznego to barbarzyńcy, którzy kierowani rządzą posiadania i chęcią zysku niszczą wykopaliska. Większość z nich jest traktowana jak przestępcy. Wszystko, co znajduje się w ziemi, na niej lub pod wodą, a może mieć jakąś wartość historyczną, należy do państwa i z mocy prawa : staje się zabytkiem. By je wydobyć czy odkryć, potrzebne są specjalne pozwolenia oraz wykształcenie archeologiczne. Problem w tym, że poszukiwacze skarbów coraz częściej potrafią znaleźć więcej niż archeolodzy.
- Wszystkim się wydaje, że jest jak na „Piratach z Karaibów”: piękne słońce, cieplutko. Złoto samo wyskakuje z ziemi. Tymczasem wygląda to tak, że chodzi się po lesie, często jest zimno, pada, ziemia jest twarda, a na piwko daleko - opowiada Joanna Lamparska, by-; ła redaktor naczelna czasopisma poszukiwaczy „Odkrywca”, autorka książek o skarbach i przewodników. Jest jedną z nielicznych przedstawicielek płci pięknej wśród poszukiwaczy, zazwyczaj pasjonatów militariów i wojen światowych.
- Spontaniczne sobotnie wyprawy z wykrywaczem metali należą do rzadkości. W większości przypadków 95 proc. każdego poszukiwania stanowi długotrwały research - mówi Jacek Wielgus, administrator portalu Poszuki-wanieskarbow.com. - I to wcale nie odbywa się w ten sposób, że znajduje się starą mapę, która zaprowadzi nas do skarbu. To nie jest tak jak w bajkach. Tu mozolnie wertuje się wiekowe ryciny w poszukiwaniu przebiegów niegdysiejszych szlaków i duktów. Pomocą służą także książki, pamiętniki żołnierskie, a ostatnio Google Earth.
Na dawnych mapach część dróg nie pokrywa się z dziś istniejącymi. W tych miejscach szuka się więc np. monet, które podróżujący przed wiekami zgubili czy też zakopali w sytuacji zagrożenia. Z kolei na zdjęciach satelitarnych można odnaleźć ślady nieistniejących już szańców czy okopów. - Ziemia, którą człowiek poruszył, ma inną gęstość i woda przechodzi przez nią inaczej. Szczególnie dobrze to widać wiosną, gdzie kolor zieleni ma różne nasycenie i np. odznaczają się wyraźnie niewidoczne z poziomu gruntu fundamenty - tłumaczy Wielgus.
O ile przeszukiwanie archiwów czy korzystanie z Google Earth nie jest karalne, o tyle problem pojawia się, kiedy amatorzy ruszają w teren. - Poszukiwanie ukrytych lub porzuconych zabytków ruchomych przy użyciu wszystkich urządzeń technicznych i nurkowania wymaga pozwolenia konserwatora zabytków. Nawet archeolog potrzebuje takiego pozwolenia - przytacza ustawę o ochronie zabytków doktor Wojciech Brzeziński, dyrektor Państwowego Muzeum Archeologicznego w Warszawie. - Poszukiwacze skarbów, wchodząc na teren stanowiska archeologicznego, niszczą to, co jest najważniejsze: kontekst historyczny. Bo trzeba pamiętać, że celem badań nie jest uzyskanie zabytków. Celem jest odtworzenie sekwencji zdarzeń, badanie układu warstw kulturowych. Nas najbardziej interesuje proces histoiyczny - wyjaśnia urzędnik i dodaje, że detektoryści to przestępcy, bo w Polsce nie ma możli wości, by legalnie stać się posiadaczem zabytku.
Przekonał się o tym Artur Troncik, który w marcu przekazał Muzeum Górnośląskiemu
w Bytomiu liczącą ok. 200 eksponatów kolekcję średniowiecznych zabytków. Oryginalne uzbrojenie (m.in. topory, włócznie, ostrogi) gromadził przez lata, zdobywając je na targach staroci. - Widywałem u sprzedawców prawdziwe perełki, obok których wszyscy przechodzili obojętnie. Nikt się tym nie interesował, ani policja, ani inne służby. Postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce - opowiada Troncik. - Miałem bardzo piękną kolekcję pamiątek wojskowych z września 1939 r.: odznaczenia, umundurowanie, dokumenty. To wszystko wymieniałem. Ponadto płaciłem handlarzom, by zawieźli mnie na miejsce, w którym to znaleźli. W ten sposób każdy przedmiot mogłem dokładnie opisać i skatalogować.
Na czarnym rynku jego kolekcja warta była ok. 30-50 tys. zł. Wartość naukową trudno ocenić. Dyrektor obdarowanej placówki prezent przyjął, po czym... niezwłocznie zawiadomił policję, a dokładnie Krajowy Zespół do Walki z Przestępczością Przeciwko Dziedzictwu Narodowemu KG Policji.
- Nie chodzi tu o samo przekazanie, lecz o fakt, że te zabytki zostały wydobyte niemal w 100 proc. z obrębu tz w. stanowisk archeologicznych - tłumaczy doktor Dominik Abłamowicz, dyrektor muzeum
- Skąd taka pewność? Ofiarodawca przekazał nam te dary, kupując je od osób, które, co wynikło z kontekstu rozmowy, działają z wykrywaczem metali i poszukują rozmaitych rzeczy. Jakby nie było, naruszając prywatność gruntów i substancje stanowisk archeologicznych. Zgodnie z prawem jest to niedozwolone - tłumaczy Abłamowicz.
Sprawa odbiła się w środowisku poszukiwaczy bardzo głośnym echem i wywołała falę krytyki. - Bzdura. To są luźne zguby znajdowane gdzieś po polach i lasach, z dala od jakichkolwiek stanowisk archeologicznych. Zamiast dostać nagrodę za wiele lat trudu, dokumentowania, grożą mu zarzut}' prokuratorskie -irytuje się Jacek Wielgus.
Przekazując znaleziska muzeum, Troncik chciał zwrócić uwagę na paradoks systemu, w którym znalezienie zabytku jest legalne, ale jego poszukiwanie już nie. Sam od kilku lat
s. 94
19/2011
VA - 19 VI 2011