l
Urodziłem się i wychowałem w domu pełnym zacności. Ze wzruszeniem myślą wybiegam ku tobie — dzieciństwo moje! Widzę ojca mego, pięknego mężczyznę, wyniosłej postawy, o twarzy, w której wszystko, spojrzenie, rysy i szpakowaty włos, składak) się na wyraz doskonałej, szlachetnej rasy. Widzę i ciebie, matko, w nieposzlakowanej czerni, jedynie z parą starożytnych butonów w uszach. Widzę i siebie, małe, poważne, myślące chłopię i płakać mi się chce z powodu zburzonych nadziei. — Jedyną, być może, skazą rodzinnego naszego życia było, iż ojciec nienawidził matki. Nienawidził — źle powiedziałem: nie znosi! raczej, a dlaczego — nigdy nie umiałem odpowiedzieć i tu już zaczyna się tajemnica, której opary w latach dojrzałych doprowadziły mnie do moralnej katastrofy. Czymże bowiem dziś jestem? Chłystkiem, albo lepiej — moralnym bankrutem. Co robię, na przykład? Całując rękę damy, ślinię ją mocno, po czym wyjmuję prędko chusteczkę do nosa: ach, przepraszam — mówię i wycieram chusteczką.
Wprędce zauważyłem, że ojciec unikał jak ognia dotknięcia matki. Więcej nawet — unikał jej wzroku i mówiąc patrzył najczęściej w bok lub oglądał paznokcie. Nic smutniejszego w swoim rodzaju nad ten opuszczony wzrok ojca. Niekiedy 16 zaś patrzył na nią z ukosa z wyrazem bezmiernego obrzydzę-nia. Było to dla mnie niepojęte, gdyż ja nie czułem do matki żadnej awersji, owszem, choć tyła nadmiernie i rozlewała się na wszystkie strony, lubiłem przytulić się i skłonić główkę na jej kolana. — Jak jednak w tych warunkach wytłumaczyć fakt mego istnienia, skąd wziąłem się na świecie? Sądzę, że stworzony zostałem niejako — przemocą, z zaciśniętymi zębami, wbrew naturalnym odruchom, słowem, przypuszczam, że ojciec mój czas jakiś w imię małżeńskiego obowiązku heroicznie zmagał się ze wstrętem (honor bowiem swojej męskości stawiał ponad wszystko) i że owocem tego heroizmu byłem ja — małe dziecię-
Po tym nadludzkim, a według wszelkiego prawdopodobieństwa — jednorazowym wysiłku, odraza jego wybuchnęła z żywiołową siłą. Kiedyś podsłuchałem, jak krzyczał na matkę, wyłamując palce ze stawów: — Łysiejesz! Niedługo będziesz łysa jak kolano! Kobieta łysa — czy ty rozumiesz, co to jest dla mnie — łysa kobieta! Kobieca łysina... peruka... nic, ja tego nie zniosę!
I dodał spokojniej cichym głosem, nabrzmiałym męczarnią: — Ach, jaka ty jesteś okropna. Ty nie możesz wiedzieć, jaka jesteś okropna. Łysina zresztą — to szczegół, nos — również, ten łub ów szczegół może być okropny, to się zdarza i w rasie aryjskiej. Ale ty jesteś okropna w całości, przepojona ohydą od stóp do głowy, ty jesteś samą ohydą... Żebyź choć jedno miejsce na tobie było wolne od tego pierwiastka ohydy, miałbym przynajmniej punkt zaczepienia, podstawę jakąś i, przysięgam, skoncentrowałbym na nim wszystkie uczucia, które zaprzysiągłem ci przed ołtarzem. Ach, Boże!
Było to dla mnie nie do pojęcia. W czymże gorsza była łysina matki od łysiny ojca? A zęby matki były nawet lepsze, był tam jeden biały kieł ze złotą plombą... I dlaczego matka ze swej strony nie tylko nie brzydziła się ojcem, lecz przeciwnie, lubiła gładzić go — przy gościach, bo tyłko wtedy ojciec się nie wzdrygał. Marka moja była pełna majestatu. Do dziś widzę ją, patronującą na dobroczynnej wencie, łub na proszonym obiedzie, lub też odprawiającą ze służbą wieczorne rekolekcje w prywatnej swojej kapliczce. P