— Wstawaj do szkoły!
Tamta jest ciężka i śpiąca.
Józio zamyka oczy i beczy. Ewa staje przy oknie. Do mamy Józia przychodzą codziennie gówniarze. Drażnią ją. Pytają:
— Józio idzie do szkoły? Czy Józio dziś idzie do szkoły?
Mama zaczyna rzucać garnkami:
— On jest jeszcze za mały — krzyczy — mój Józio najmilszy.
To się powtarza.
Ewa wkłada mechanicznie dziecinny pierścionek z małym czerwonym kamyczkiem i łańcuszek z serduszkiem z korala. Otwiera okno; powietrze, zapach wilgotnej ziemi, wiatr znad rzeki.
Śniadanie z otwartym zeszytem: matematyka.
W sypialni wspaniała awantura. Wolne crescendo. Mama coś wmawia ojcu. Łóżko trzeszczy, ma się wrażenie, że lada chwila pękną. Sypialnia gotuje się.
„ax2 - ax + 1... ona jest stara i gruba i on ją kocha. Na szczęście ja jestem podobna do niego.”
Ubiera się, bierze teczkę. Nagle blednie. Otwiera drzwi od sypialni i krzyczy autentycznym głosem przekupki:
— Stulić mordy!
Chwila ciszy. Oni rzucają się na nią. Ona jest już na schodach. Idzie do szkoły.
W gimnazjum uczyła się bardzo dobrze z tym samym uporem i nerwową przesadą, która cechowała jej mycie się. Z matematyką miała duże kłopoty. Zakuwała się do nieprzytomności. (Dosłownie: około wpół do dwunastej w nocy nie wiedziała już, co czyta, ale czytała dalej. O wpół do pierwszej zaczynała coś wiedzieć i kładła się spać.)
Niedużą rolę grał tu fakt, że matematyki uczył młody profesor, o którym mówiła do koleżanek „ten smarkacz”. Absolutnie nie chciała, aby „on sobie coś myślał”.
Nauczycielki były jej mniej lub więcej obojętne, stary profesor łaciny był „słodki”. Miała dużo koleżanek, nie miała przyjaciółek. To znaczy nie miziała się z żadną. Te inne odwiedzały się nawzajem, leżały razem na kanapie, paplały całymi godzinami, oczy im błyszczały, uszy były czerwone, pokazywały sobie bieliznę, całowały się, pokazywały sobie piersi.
Ona nie znosiła dotyku. Było w tym dla niej coś przerażającego, wbijającego się w nią, w sam środek.
Umawiała się z różnymi chłopcami, dawała się czasami całować; bez przyjemności. Zaciągała ich na bulwary i oglądała prostytutki. Oni usiłowali prowadzić z nią rozmowy i udawało im się czasem objąć ją wpół. Na tym kończyło się. Zresztą w najbardziej nastrojowych momentach, gdy wieczorem siedzieli na ławce, a rzeka przepływała przed nimi, wyciągała szpilkę i kłuła nią chłopców w pośladek. Przez pewien czas udawali, że nic nie czują. Ona wybuchała głośnym śmiechem. Często przerywała rozmowę, mniej więcej w len sposób:
— Słuchaj, opowiedz mi lepiej coś o prostytutkach. Przecież one chyba nie robią tego tylko dla forsy? Jesteś bałwan. Zresztą, wszystko jedno. Chcę wiedzieć, ile? Dokładnie. Rozumiem, że to zależy od kategorii, ale powiedz... Takie, co lo nie chodzą po ulicy, co siedzą w domu. I czy to od jednego razu, czy za całą noc? Aha! I co to znaczy, że umieją?
83