Gwiazdy pływały jak lilie na wodzie i drgały lekko; niebo było jak jezioro. Księżyc wchodził pomału, jak aktor na scenę.
Wiedział, że przyjdzie za pół godziny.
Chodził wolno wzdłuż ścian pięciu pokoi, jak kot ocierał się ramieniem i ustami o szafy półki. I nie sprawiało mu to przyjemności.
Chodził dookoła zegara, czarował go i ziewał; dookoła mikroskopu ojca, przez który zobaczył po raz pierwszy, pięć lat temu, plemniki; własne. Pił wodę w kuchni, oglądał ją przedtem pod światło, maczał wargi i nos w szklance. Patrzył z bliska w oczy małego psa (nazywał się Mula) i wąchał jego wydęty, komiczny brzuch.
I nie sprawiało mu to przyjemności.
Czuł, że jest rozpięty w oczekiwaniu, jak motyl pomiędzy szpilkami.
Wtedy ułożył na pluszowej tarczy patefonu płytę, „Kołysankę Królewien” Strawińskiego, którą kochał. Dwa czarnoksięskie motywy, splatające się jak tańczące węże, wyginały się w zaczarowanej kuli z kryształu, podobnej do strasznych snów małych dzieci. Gdy zastygły wolno w pozie hinduskich tancerzy, usłyszał w tym daleko echo Bacha i sprawiło mu to I e r a z przykrość, bo mu się zbyt podobało.
Popatrzył na zegar, podszedł do szafy, wybrał piżamę i wkładał ją wolno, poważnie, starannie, jak kapłan przed spełnieniem ofiary. Kwiaty przeciągały się na jego długich rękawach, gdy podnosił ręce w górę, aby je tak trzymać długo. (Mojżesz podczas bitwy z Amalekitami.) Przedmioty w pokoju składały się z cienia i aksamitu. Położył się na niskim tapczanie, patrzył bez przerwy na refleks światła, poruszający się koło fortepianu, i leżał jak owad, który udaje, że umarł.
Słyszał, jak szła po schodach, jak otwierała drzwi. Widział przez półprzymknięte powieki, jak wchodzi. Nie ruszył się.
Podeszła do niego. Stanęła. Nie ruszył się.
Wydał cichy syk, ujął jej dłoń, pociągnął ją w dół i upadła na niego. Odsunął ją miękko, aby rozciągnąć tę chwilę jak gumę i głaskał ustami własne ramię.
Przyszła z plaży w dziewczynkowatej sukni, którą nosiła, gdy miała piętnaście lat. Miała mokre włosy. Stali przy oknie, odciskali wargi na szybie, za szybą przepływały światła, w pokoju było ciemno, jak w akwarium.
Rozpinał jej suknię, która była łatwa do rozpinania. Przyniosła do łóżka morze w oczach, zapach słońca na skórze opalonych z jednej strony nóg (tak, jak jabłka są czasem zaczerwienione tylko z jednej strony), mieszaninę woni lekkiego potu i morskich wodorostów pod pachą. Obejmowała go udami jak ciepły piasek, barwa jej oczu zapadła się głęboko i nieustannie jak niebo, gdy się leży pod nim na wznak.
Leżała na plecach, dotykała policzkiem poduszki i ukazywała profil filuterny i tragicznie poważny, trzepoczące skrzydełka nosa, jak skrzydła ptaka.
147