428 Część czwarta
innej wersji antycznego mitu, według której Orfeusz wcale nie był synem Apollina. lecz króla trackiego Eagra. Ale nawet i w tym wypadku matką mu była muza Kaliope.
Poeci zarzucają wygnanemu Orfeuszowi, iż nadto skwapliwie wyprawia się z Argonautami po złote runo. Dzisiejsza Kolchida bowiem nazywa się Ameryka, a złote runo. które tak nęci Orfeusza, jest z papieru i nazywa się: dolar. Mityczny Orfeusz śpiewem swym dzikie bestie ugłaskał, iż przycupnęły do jego stóp. i pokornie jego pieśni słuchały. Dzisiejszy Orfeusz nie ma już tej mocy. Nie potrafi nawet poskromić dzikiej bestii zamkniętej w klatce ludzkiego serca. Niczyja pieśń nie powstrzymała od wybuchu wulkanów ludzkiej nienawiści, nie zamknęła armatom ich paszcz, nie unieruchomiła tanków', nie przeszkodziła bombom zapalać miasta. Niczyja pieśń nie rozsadziła komór gazowych, nie zmiotła z powierzchni ziemi: Dachau i Bergen-Belsen. Oświęcimia. Majdanka i Treblinki. Piekło mitycznego Orfeusza znajdowało się pod ziemią. To był Hades, gdzie mieszkali umarli. Piekło dzisiejszych Orfeuszów — ach, nadto dobrzeje znamy — to ziemia, zamieszkiwana przez żywych łudzi. Nasi Orfeusze, poeci bez lir i muzycy bez władzy, też niekiedy wyrywają nam dusze z tego piekła, w którym żyjemy. Ale głos ich jest za wątły, żeby mógł zagłuszyć zabójczy łoskot doczesności, piekielny ryk morderczych maszyn. Dawny Orfeusz pieśnią swoją pokonywał jedynie dźwięki przyrody. Dziś — musi przekrzyczeć, nawet w czasie pokoju, straszliwe piekło dźwięków sztucznych, będących dziełem człowieka. Dawniej melodia, przedzierając się do wieczności, musiała pokonać grzmoty Dzeusa, nawałnice Posejdona, stuk kopyt, turkot kół, ryk bydła i szczęk oręża. Można by napisać historię ewolucji dźwięków na święcie. Jak bardzo się one zmieniają! Jest ich coraz więcej i są coraz głośniejsze. Najmocniejsze dźwięki starożytności były sielankowe w porównaniu z niewinnymi odgłosami współczesnego miasta. Żelazo, szkło, kamień, motor i elektryczność zmówiły się, zawarły między sobą przymierze, żeby ogłuszyć człowieka i nie dopuścić łagodniejszych dźwięków do jego uszu. Syreny samochodów ostrzegają nas przed śmiercią pod kołami nie tak słodkim głosem, jakim niegdyś syreny wodne wabiły ku śmierci Odyseusza. A co mówić o syrenach ostrzegających przed atakiem lotniczym!
Pośród ogłuszającego ryku miast, pośród huku machin wysoko na niebie, przedziera się Orfeusz czasu wojny i czasu pokoju — do ludzkich serc. Unika dnia, woli noc, kiedy piekło „normalnego” życia ucisza się nieco, woli on sztuczne światło elektrycznych żyrandoli od słonecznego blasku swego ojca, Apollina. Woli gęste, przesycone sztucznymi zapachami powietrze sal koncertowych od naturalnych zapachów ogrodów i łąk. Jak nocny kwiat otwiera Orfeusz kielich swej pieśni i zamyka się z powrotem wśród zgiełku dnia. Pomaga nam przez godzinę, przez dwie pokonać strach, pokonać śmierć, pokonać czas, co nieuchronnie wiedzie nas do śmierci, zapełniając czas sztuką, która odbywa się w czasie. Orfeusz pozwala na krótko wyłączyć rozum, tak jak się wyłącza elektryczność, pozwala nam, uwięzionym w przestrzeni, odpocząć w czasie. Chętnie gasimy to wątłe, ach, jakże wątłe światełko rozumu, które oświeca nasze ciemne dzienne sprawy, wyłączamy zmysł wzroku, zamykamy oczy, podwajając tak wrażliwość uszu.
Jest noc, jest cisza, słuchajmy Orfeusza.
1930 1942