426 Część czwarta
Dzisiaj poezja, odłączona od swej prawowitej siostry, jest zjawiskiem wtórnym, dziwacznym. To dostojny kaleka, ukrywający swe braki pod purpurowym płaszczem wyszukanych słów. Dawna poezja apo-lińska była w słowach prosta, a cała jej zawiłość wyrażała się w muzyce, w tej jedynej ludzkiej mowie bliskiej doskonałości, ponieważ potrafi ona oddać mniej więcej wszystko, co się dzieje w ludzkiej duszy. Muzyka wszystkimi fletami i piszczałkami wygwizduje i wyszydza ludzki rozum, ułomny i bezradny w porównaniu z jej doskonałym szaleństwem i uroczym kłamstwem, w którym więcej jest prawdy niż w najmądrzejszych definicjach wybełkotanych słowami. Jeżeli istnieje Bóg i pozwala człowiekowi od czasu do czasu porozmawiać z Sobą, to na ten cel nie użyczył mu mowy, która służy do porozumienia się ludzi z ludźmi w ziemskich sprawach, do porozumienia się lub, częściej, do nieporozumień. Jeżeli Bóg niekiedy raczy słuchać tego, co pragnie powiedzieć człowiek, to dał mu na ten cel właśnie muzykę i poezję, tę niewierną schizmatyczkę muzyki. I dlatego ludzi, którzy niezależnie od swych ludzkich, ziemskich wartości, niezależnie od umysłu, od cnót, od charakteru, umieją przybliżać niebo do ziemi, lub też ziemię podnosić o kilkaset metrów do nieba, nazywamy ludźmi z Bożej łaski. Ci ludzie często sami nie wiedzą, co mówią, kiedy mówią, co wyśpiewują, gdy śpiewają, nie wiedzą, skąd w nich ta siła urzekania. Już dawno i na wieki umilkły formingi, cytary, bardony, lutnie i gęśle. Płyty gramofonów nie przechowały nam ich dźwięku, bo płyt jeszcze wówczas nie było. Później ludzie wymyślili nowe, bardziej skomplikowane i bardziej wymowne narzędzia gry —jeden tylko instrument został na świecie z tych najdawniejszych czasów; to ten, na któiym jeszcze Orfeusz zaklinał bóstwa śmierci, by mu oddały żonę. To glos ludzki, vox Inimana.
Nikt od człowieka, z Bożej łaski obdarzonego cudownym głosem, nie wymaga nadzwyczajnego rozumu, którego — może niesłusznie — wymaga się od poetów. Przysłowiowy u tenorów brak rozumu często milszy jest słuchaczom, złożonym nawet z samych mędrców, niż wszystkie pisane mądrości. Śpiewak nie winien temu, że głosowi jego dane jest wyrażać głębie, których sam nawet nie przeczuwa. Co nas obchodzą słowa pieśni śpiewanej? Dziś przywiązujemy wagę już tylko do słów pieśni czytanej oczami, do czystej poezji, tego surogatu dawnej gędźby. W pieśni śpiewanej natomiast obchodzi nas tylko czysta muzyka. sam alkohol duszy, wolny od przypraw rozsądku. Jakże obojętne są nam teksty pieśni, owe straszliwe „sny i Izy”, to „serce w rozterce”, ten „maj i raj”. Nie zważamy na niedorzeczności libretta, gdy słuchamy oper boskiego Mozarta. Toteż oklaskując śpiewaka, nie jemu jako człowiekowi, lecz samemu Panu Bogu bijemy brawo. Bogu, któremu podobało się uczynić ze śpiewaka pomost między Sobą a nami.
Ileż to podstępnych chwytów za serce i perfidnych, delikatnych, niedostrzegalnych dla czytelnika manewrów logicznych wykonać musi poeta, zanim mu się uda przy pomocy słów, używanych przecie i w codziennym życiu, osiągnąć choć w przybliżeniu to, co osiąga muzyk już przez sam materiał, z którego czerpie. Głosu skrzypiec, fletu, klarnetu, oboju, waltorni ani brzmienia fortepianu nie wypożycza się z mowy ludzkiej tak, jak to czyni poezja. Głosy te istnieją tylko dla muzyki i są tajemnicą instrumentów, tajemnicą substancji, z których te instrumenty zrobiono, tajemnicąjelit jagnięcych, z których wyrabia się struny, tajemnicą włosia napinanego na smyczki, tajemnicą przewodów, kanałów, skrętów i zakrętów, otworów i wydrążeń w drzewie i blasze, którymi przeciska się ludzki oddech. Tę tajemnicę wyzyskać, na niej budować — oto zadanie kompozytora. Ale największą tajemnicą jest ludzki głos.
Odkąd poezja i muzyka rozstały się i poszły własnymi drogami, coraz bardziej stają się sobie obce. Poeci lityczni bez liry układają swe wiersze już nie dla ucha, lecz dla oka, słuchowe formy wiersza nie rozwijają się, rzadko odświeża się je nowymi wynalazkami lub nawrotami do dawnych technik, np. do asonansów. Coraz częściej formę liryczną wypełniają w poezji europejskiej, a może bardziej jeszcze w poezji amerykańskiej — tematy nieśpiewne, niekiedy są to jak gdyby rytmicznie skandowane reportaże. Pieśń, odstąpiona całkowicie muzyce, opuszcza poezję, do której wdarły się intelekt i spekulacja, i oto Orfeusz, wygnany z poezji, rozszarpywany przez zawiedzione bachantki, zdoła! się uwolnić z ich rąk i schronił się do muzyki. Nie zapomniał jednak, skąd przyszedł. Niekiedy wykrada się poza granice tonów i w tęsknocie za słowem potajemnie odwiedza poetów. Przypomina im, że mają wspólnego z nim ojca: Apollina. Niektórzy poeci przyjmują go życzliwie, ale są i tacy, którzy nie chcą go już znać. Opierają się oni widocznie na