Z Andersenem spotkałem się mając lat osiem. Wtedy gdy chętniej słucha się czyjegoś czytania, niż czyta samemu. Książka miała duży format, baśnie były w tłumaczeniu Cecylii Niewiadomskiej, a na okładce najmniej szczęśliwie dobrany obrazek: ogród śmierci. Na pierwszym planie klomb „obsiany” trupimi głowami. Bardzo to początkowo wstrząsało. Już później wyskrobałem jednak ten klomb, a w jego miejsce namalowałem wodnymi farbami bardzo niezgrabne kwiaty. Nie zdając sobie sprawy, poprawiłem wydawców, przywracając bliższy mojemu odczuciu sens baśni Andersena. Na pewno nie taka ilustracja powinna się znaleźć na okładce jego książki.
Po wielu słuchaniach i czytaniach na własną rękę — rozeszliśmy się na kilka lat z Andersenem. Tak być musiało. Wystarczyło, że były to baśnie, aby człowiek 13-letni wstydził się ich w czasach, gdy Cooper, Mayne Reid, Verne stanowili jedyną lekturę „na poziomie”.
Baśnie Andersena nie zostały adaptowane do ustnych relacji, jak niektóre z bajek Grimmów. Nie słyszałem nigdy, aby je ktoś opowiadał własnymi słowami. Zdaje się, że sprawiały trudność — w przeświadczeniu narratorów traciły coś, tak bardzo im właściwego, gdy zostawały poddawane ustnej relacji. Świetność formy, wdzięk, mądrość i poezja były trudne do powtórzenia. To przecież stanowi o ich zasięgu oddziaływania. Równie piękne, choć inaczej, są dla małego i dorosłego odbiorcy. A ponadto posiadają tę wielką mądrość wielkiej literatury, jaką się odkrywa dopiero później. Nie wszystkie są równie doskonałe, ale pośród nich jest wiele na miarę klasyczną: Nowe szaty cesarza, Syrena, Dziewczynka z zapałkami, Odrobinka, Słowik, Brzydkie kaczą, Księżniczka na grochu i inne.
1§6