nic udaje się uniknąć zamknięcia oczu, zupełnie jaJc w kościele, gdy ksiądz z namaszczeniem kładzie na wyciągniętym języku biały opłatek. Świat jest gotowy do wywrotki — tylko umownie podłoga jest pod nogami, a sufit nad głową, ciało nie należy już jedynie do siebie, ale jest częścią żywego łańcucha, kawałkiem żywego kręgu. Tak i teraz szklanki wędrują do ust, sam moment ich opróżnienia jest prawie niewidzialny, odbywa się to w błyskawicznym skupieniu, z chwilową powagą. Odtąd mężczyźni będą się ich trzymać — szklanek. Ciała siedzące wokół scolika zaczną zataczać swoje kręgi, czubki głów będą wyznaczać w powietrzu kola, najpierw mniejsze, potem większe. Będą zachodzić na siebie, kreśląc nowe luki. W końcu powstaną ręce, najpierw wypróbują swoją siłę w powietrzu, w gestach, którymi ilustruje się słowa, a potem powędrują ku ramionom towarzyszy, ku ich barkom i plecom, klepiąc je i wspierając. Będą to dotknięcia w istocie miłosne. Bratanie się rąk i pleców nie jest nachalne, to taniec.
Kunicki patrzy na to z zazdrością. Chciałby wyjść z cienia i dołączyć się do nich. Nie zna tej intensywności. Bliższa mu północ, gdzie wspólnota mężczyzn jest bardziej nieśmiała. Ale na południu, tam gdzie słońce i wino otwiera ciała szybciej i bezwstydniej, ten taniec staje się zupełnie realny. Po godzinie już pierwsze ciało osuwa się i zatrzymuje na oparciu krzesła.
Kunickiego uderza w plecy ciepła łapa nocnej bryzy, popycha go ku stolikom, jakby namawiała go: „Chodź, no chodź". Chciałby do nich dołączyć, do-kądkolwick się wybierają. Chciałby, żeby go zabrali ze sobą.
Wraca nie oświetloną stroną bulwaru do hoteliku, pilnując, żeby nie przekroczyć granicy mroku. Zanim wejdzie w wąską i duszną klatkę schodową, nabiera powietrza i stoi przez chwilę bez ruchu. Później pnie się po schodach, wymacując w ciemnościach stopnie, i od razu pada na łóżko w ubraniu, na brzuch, z rękami rozrzuconymi na boki, jakby ktoś strzelił mu w plecy, a on przez chwilę kontemplował tę kulę, a potem umarł.
Wstaje po kilku godzinach, dwóch, trzech, bo jeszcze jest ciemno, i po omacku schodzi do samochodu. Szczęka alarm, auto mruga porozumiewawczo, stęsknione. Kunicki wypakowuje z niego bagaże, wszystkie, jak leci. Nosi walizki po schodach i rzuca je na podłogę w kuchni i pokoju. Dwie walizki i mnóstwo tobołków, toreb, koszyków, także ten z prowiantem na drogę, komplet płetw w plastikowym worku, maski, parasol, maty na plażę i skrzynkę z zakupionymi na wyspie winami oraz ajvarem, tym przecierem z papryki, który im tak zasmakował, i jeszcze słoje oliwek. Zapala wszystkie światła i siedzi teraz w tym bałaganie. Potem bierze jej torebkę i delikatnie wytrząsa zawartość na kuchenny stół. Siada i mierzy wzrokiem kupkę żałosnych przedmiotów, jakby to była skomplikowana gra w bierki i do niego należał ruch — wyciągnąć jedną bierkę tak, żeby nie poruszyć innych. Po chwili wahania bierze do ręki szminkę i odkręca zakrętkę. Ciemnoczerwona, pra-