I tej samej nocy matka wyłuskuje syna spod sfcj i kobierców, spod ciał dzieci, z którymi sypia miody władca; potrząsa nieprzytomnym i każe się ubierad
— Wszystko przygotowane, wielbłądy czekają, dwa twoje wierzchowce osiodłane, namioty zwinięto przytroczono już do siodeł.
Syn jęczy, stęka — jakże się na pustyni obejdzie bez mis i talerzy, bez węglowych piecyków, bez dywanów, na czym się położy z dzieciaczkami? Bez swojej toalety, bez widoku z okien na plac i fontanny z krystaliczną wodą.
— Zginiesz — szepcze matka, ściąga czoło i pojawia się na nim pionowa zmarszczka, ostra jak sztylet. Jej szept jest naprawdę gadzi, to syk mądrego węża u studni. — Wstawaj!
Zza kilku zaś ścian słychać dreptanie, oto żony spakowały już swój dobytek — te młodsze — większy, starsze — mniejszy, żeby nie dawać powodu do niezadowolenia. Ot, nieśmiały tobołek, tylko cenne szale, kolczyki, bransoletki. Teraz czekają, siedząc w kucki pod drzwiami, przed zasłoną, aż po nie przyjadą, a gdy to trwa zbyt długo, niecierpliwie wyglądają przez okno, gdzie na wschodzie, nad pustynią pojawia się już różowa luna. Nie widzą ogromu pustyni, której szorstkie języki liżą schody pałacu, bo ich okna wychodzą tylko na wewnętrzny dziedziniec.
— Kij, na którym twoi przodkowie rozpinali swój namiot, był osią świata, jego środkiem. Tam, gdzie rozbijesz swój namiot, tam będzie twoje królestwo_
mówi matka i popycha go do wyjścia. Nigdy przedtem nie odważyłaby się go dotknąć w taki sposób, ale teraz tym gestem wskazuje mu, że w ciągu ostatnich godzin przestał być władcą szafranowego państewka.
— Które żony weźmiesz ze sobą? — pyta, a on długo nie odpowiada, tylko przygarnia do siebie grupkę dzieci, chłopców i dziewczynek, anielęta, których nagimi szczupłymi ciałkami nakrywa się w nocy; najstarszy chłopiec nie ma więcej jak dziesięć lat, najmłodsza dziewczynka — cztery.
Żony? Nie będzie żadnych żon, ani starych, ani młodych; były dobre do pałacu. Nigdy ich specjalnie nie potrzebował, sypiał z nimi z tego samego powodu, dla którego codziennie rano musiał oglądać brodate gęby doradców. Penetrowanie ich obfitych bioder, ich mięsistych zakamarków nigdy nie niosło mu większej przyjemności. Najbardziej brzydziły go ich owłosione pachy i wypukłości piersi. Dlatego pilnował się, żeby w te nędzne naczynia nie padła ani jedna kropla cennego nasienia, by ani jedna kropla życia nie została zmarnowana.
Byl za to pewien, że dzięki zatrzymywaniu soków, dzięki szczupłym ciałom dzieci, z których przez sen czerpał silę, dzięki ich słodkim oddechom na jego twarzy, będzie kiedyś nieśmiertelny.
— Weźmiemy dzieci, moje dzieciaczki, tuzin aniołków, niech się ubierają, pomóż im — mówi do matki.
— Ty głupcze — syczy ona — chcesz wziąć dzieci? Nie przetrwamy z nimi na pustyni nawet kilku dni.