96 Pożytki z różnorodności
Podobieństwo to jest nawet większe pomimo bardzo dużych różnic w punkcie wyjścia przyjmowanym przez każdego z tych uczonych (kantyzm bez transcendentalnego podmiotu, heglizm bez absolutnego ducha) i jeszcze większych w celach, do których każdy z nich zmierza (schludny świat przestawnych form, rozwichrzony świat przypadkowych dyskursów), ponieważ również Rorty uważa rażące różnice między grupami nie tylko za coś naturalnego, ale i zasadniczo ważnego dla moralnego wywodu:
Uwspółcześnionym Heglowskim odpowiednikiem [Kantowskiej] „wrodzonej godności ludzkiej” jest określona na drodze porównania godność grupy, z którą utożsamia się człowiek. W tej perspektywie narody, Kościoły czy ruchy społeczne świecą blaskiem przykładów historycznych nie dlatego, że odbijają promienie emitowane z jakiegoś wyższego źródła, ale w efekcie przeciwstawienia - porównań z innymi, gorszymi wspólnotami. Godność ludzka nie jest światłem wewnętrznym - ludzie mają godność, ponieważ uczestniczą w tym przeciwstawianiu. W konsekwencji moralne uzasadnienie instytucji i praktyk jakiejś grupy - na przykład współczesnego mieszczaństwa - to w znacznej mierze kwestia narracji historycznych (w tym scenariuszy mówiących o tym, co ewentualnie mogłoby zdarzyć się w przyszłości), a nie metanarracji filozoficznych. Główne zaplecze historiografii stanowi nie filozofia, lecz sztuki piękne służące kształtowaniu i modyfikowaniu wizerunku grupy poprzez, na przykład, gloryfikowanie jej bohaterów, demonizowanie wrogów, aranżowanie rozmów pomiędzy jej członkami i ponowne skupianie jej uwagi13.
Ponieważ, ze względu na zawodowe zajmowanie się naukowymi studiami nad kulturową różnorodnością i osobiste przekonanie do postmodernistycznego mieszczańskiego liberalizmu, sam należę do obu intelektualnych tradycji, chciałbym ustosunkować się do tej kwestii. Uważam, że łatwe uleganie komfortowej sytuacji bycia jedynie sobą, kultywowanie głuchoty i maksymalizowanie uczucia satysfakcji, że nie urodziliśmy się Wan-
13
Ibid., s. 297-298.
dalami czy likami, okaże się fatalne dla każdej z tych tradycji. Antropologii, która tak bardzo obawia się zniszczenia naszej i cudzej kulturowej integralności i kreatywności w wyniku nadmiernego zbliżenia się do innych ludów, zajmowania się nimi, chwytania ich w ich podobieństwie i odmienności, grozi śmierć z wycieńczenia, którego nie zdoła zrekompensować żadna manipulacja zobiektywizowanymi danymi. Wszelka filozofia moralna tak bardzo obawiająca się uwikłania w tępy relatywizm czy transcendentalny dogmatyzm, że nie potrafi wymyślić nic lepszego w odniesieniu do innych sposobów życia, jak uznać je za gorsze od naszego, może jedynie przyczynić się do uczynienia świata azylem dla protekcjonizmu (jak ktoś wyraził się o pismach V.S. Naipaula, chyba czołowego naszego eksperta od konstruowania takich „efektów kontrastu”). Próba ratowania za jednym podejściem obu dyscyplin przed nimi samymi wygląda na przejaw nieposkromionej pychy. Kiedy jednak ma się podwójne obywatelstwo, ma się podwójne obowiązki.
* * *
Mimo różnic w postawach i odmiennych obsesji (a przyznaję, że pomijając moje własne kulturowe nastawienie, osobiście wolę chyba niechlujny populizm Rorty’ego od wybrednego mandarynizmu Levi-Straussa), obie te wersje moralności typu „dla każdego to, co jego” opierają się, przynajmniej częściowo, na wspólnej koncepcji różnorodności kulturowej. Znaczenie tej różnorodności polega mianowicie na tym, iż daje nam ona, by użyć określenia Bernarda Williamsa, coś, co jest alternatywą wobec nas jako coś odmiennego od alternatywy dla nas. Inne przeświadczenia, wartości, sposoby postępowania postrzegane są jako przeświadczenia, w które wierzylibyśmy, wartości, których przestrzegalibyśmy i sposoby postępowania, których byśmy się trzymali urodziwszy się w jakimś innym miejscu czy czasie niż te, w których się faktycznie znajdujemy.