Mama zawiozła nas nad morze. Zdezelowanym samolotem linii Bangladesh Biman poleciałyśmy do Cox’s Bazar, dawnego kurortu z czasów kolonizacji brytyjskiej. Zamieszkałyśmy w czymś, co było niegdyś wytwornym wiktoriańskim hotelem, a z czego teraz pozostała tylko ruina pełna gigantycznych karaluchów. Miejscu temu nie brakowało uroku.
W Cox’s Bazar nie było już żadnego letnika. Ogólnie biorąc, Bangladesz nie uchodził za miejsce wakacyjnych wyjazdów. Hotel był pusty, nie licząc pary siedemdziesięciopięcioletnich Anglików, którzy pędzili tu życie zamknięci w swoim pokoju, czytając przedpotopowe numery „Timesa”; wieczorem schodzili do „restauracji”, ona w wieczorowej sukni, on w smokingu, i rozglądali się wokół z pogardą.
Bez przerwy chodziłyśmy na plażę. Zatoka Bengalska jest porażająco piękna: nigdy dotąd nie widziałam równie wzburzonego morza. Nie mogłam pozostać obojętna na zew tak ogromnych fal; od rana do wieczora siedziałam w wodzie.
Nikt oprócz mnie nie pływał. Mama i Julietle leżały na piasku. Ludek plażowy, składający się głównie z dzieci, szukał muszli nadających się na sprzedaż. Zachęcałam dzieciaki, żeby weszły ze mną do wody. Uśmiechały się i odmawiały.
Spędziłam upajające dni. Odkryłam uzasadnienie swn jego życia, dotykając niemal nieba na grzbietach Cal. Im były ogromniejsze, im dalej mnie unosiły, tym wyżej mnie wyrzucały w górę.
Nocami w łóżku z baldachimem w zrujnowanym hotelu obserwowałam karaluchy, wspinające się po muślinie moskitiery, czując jeszcze w kościach pląsy przypływu i odpływu. Marzyłam tylko o jednym: żeby tu znowu wrócić.
Któregoś dnia, kiedy już od wielu godzin siedziałam w wodzie z dala od brzegu, poczułam, jak za stopy chwyta mnie jakieś mrowie rąk. Wokół nie było nikogo. To musiały być ręce morza.
Z przerażenia nie mogłam wydobyć głosu.
Ręce morza powędrowały po moim ciele w górę i zdarły ze mnie kostium kąpielowy.
Broniłam się z całą energią rozpaczy, ale ręce morza były silne i było ich mnóstwo.
Wokół mnie nadal nikogo.
Ręce morza rozsunęły mi nogi i wtargnęły we mnie.
Ból był tak straszliwy, że odzyskałam głos. Wrzasnęłam.
Matka usłyszała mnie i popędziła ku mnie przez fale, także wrzeszcząc i to tak obłąkańczo, jak wrzeszczeć mogą tylko matki. Ręce morza mnie wypuściły.
Matka złapała mnie w ramiona i zaniosła na plażę.
W oddali widać było wychodzących z wody czterech Hindusów, na oko dwudziestoletnich, o ciałach smukłych i prężnych. Rzucili się do ucieczki. Nigdy ich nie złapano. A mnie od tej pory nikt już nie widział w wodzie.
129