68 W. Midowicz.
Ołowiane chmury, pędzone wiatrem, wloką się po szczytach, gdy krótki pociąg górskiej koleji, unosi mię do Huciska. Już przy samej stacji zaczyna lać deszcz, który towarzyszy mi przez dość długi czas. Spuściwszy się z pierwszych pagórków, do okolicy Koszarawy, idę wśród chałup, niezbyt interesującą drogą wiejską. Przed kościołem droga skręca na lewo i wnet staję przy prymitywnym chłopskim tartaku, u stóp Jaworzyńca; krótki odpoczynek, posiłek i w górę. Maleje zwolna Koszarawa i znika, a ogarnia mię śliczny las bukowy, szeleszczący czerwienią zwiędłych liści. Październik.
Deszcz ustał, chmury przerzedzają się nieco, połyskując od czasu do czasu błękitem i promieniami słońca. Pod Mądralową słyszę koło uszu świst paru kamieni, posłanych mi z grzeczności przez wyrostków pasących konie. Zresztą pustka ogromna. Na lewo wznosi się prześliczny samotnik górski, Jałowiec, który się przyodział na jesień kolorową szatą traw i liści. Ze szczytu Mądralowej, ukazuje się w świetle słońca Babia, lecz silnie zamglona. Mgły rozdzierają się, z za nich wyłania się zaśnieżony Djablak, lecz po chwili wystarczającej do zrobienia zdjęcia, wszystko znika, zciemnia się i zaczyna sypać śnieg, który jednakowoż wkrótce ustaje. No, teraz kolej na deszcz^ potem na grad, a wreszcie znowu na słońce myślę sobie, będąc już przyzwyczajonym do tego rodzaju wybryków babiogórskich. Tym razem jednak omyliłem się, bo mgły nie ustąpiły aż do wieczora. Ześlizgnąwszy się w przełęcz jałowiecką, wychodzę przez stary i ogromny las na Czarną Halę.
W rogu hali wznosi się nikły, błękitny dymek z ogniska, przy którym siedzi celnik polski. Zwierza mi się on, że kartkę wysłaną przezemnie do zawiadowcy schroniska, dziś rano doręczył Gancarczykowi i dziwi się, że idę sam. Idę dalej zaglądając po drodze do Markowego Stawku, który już wysechł zupełnie i po którego dnie chodzę najspokojniej. Lecz otóż i schn> nisko. Poczciwy Gancarczyk rozpala ogień, częstuje czem może, rad, że widzi znajomego turystę. Przed zmierzchem idę do altanki T. T. Wokoło cisza, że aż w uszach dzwoni. Babia owija się coraz niżej w czepiec mgieł. Jak okiem spojrzeć góry i lasy. W dole bieleje wstęga Skawicy z rozsia-nemi przed nią domkami Zawoji. F\ wokoło mnie dyszy tajemniczością prastary bór babiogórski, urwisko. Wracam do schroniska i nakryty dziewięcioma kocami zasypiam kołysany słodką nadzieją jutrzejszego wschodu słońca.
Nad ranem budzę się około 3, ubieram i zapaliwszy acetylenową latarkę, ruszam na szczyt. W nocy chwycił mróz, bo śnieg przed schroniskiem silnie chrzęści pod nogami. Niebo wyiskrzone gwiazdami i oświe-