91
wiszącego nad stepem chłodnego powietrza dusiła go, a niezmierna iskrzystość i białość podścieliska więziły myśl jego i wolę w jakieś promienne, niepojęte sidła. Zdało mu się, że traci potrzebę celu, że zdolen iść tak bez chęci i pragnień wśród tej białości, światła i chłodu — przez wieki bez końca. Instynktownie czuł odrazę do ponownej wędrówki, lecz szedł; szukał wzrok o co zaczepić, drętwiejącą myśl rozbudzić, zadusić w czem tęsknotę, lecz szedł wciąż dalej i dalej. Oko ślizgało się swobodnie po złotem, srebrem, kolorami tęczy mieniącej się płachcie stepu, zawsze i wszędzie opierając się o tę samą blado-błękitną, nieprzeniknioną, a ściśle doń przylegającą ścianę powietrznego klosza. Zawsze to samo i wszędzie to samo! Gdy znużony powracał do domu, czuł, jak. gdyby się nagle postarzał; zdało mu się, że zna już dobrze to wszystko, co tam w tych pustyniach istnieje, że dla ciekawości, dla rozrywki nic w nich nowego nie odkryje. Ucieszył się więc, gdy w pobliżu An-drzejowej sadyby ujrzał dwie ludzkie postacie idące z głębi doliny, zatrzymał się, aby na nie poczekać. Idący, dostrzegłszy go, zatrzymali się także, i dopiero po pewnej chwili zbliżać się zaczęli. Były to dwie nieduże figurki, odziane w rude, wyszarzane reniferowe świty, w takież czapki w kształcie hełmu i długie, za kolana tunguskie torbasy. Z pod świt krótkich i obcisłych widniały włochate frendzle i wzorzyste pstre rąbki futrzanych fartuchów. Szli pochyleni naprzód, zgarbieni, posuwając z trudnością obciążone łyżami nogi i podpierając się długimi kosturami, które jak wszystkie tu wśród śniegów używane podpory, miały osadzone na końcach krążki drewniane, chroniące je od grzężnięcia.
Zbliżywszy się na odległość głosu ludzkiego, zatrzymali się i pokornie zdjęli czapki. Głowy mieli