A nad nami jest niebo. Coraz wyraźniej wiosenne, coraz bardziej turkusowe. Wrony je plamią w leniwym przelocie, przysiadają czasem na więziennym murze, zamyślone, szkliste, po czym podrywają się ciężko i odlatują. Rynny kapią. Dyżurny zdjął już kapce i kożuch i paraduje w samym szynelu. Tylko striełok w gołębniku, wysoko nad murem, gdzie większy widać przewiew, tkwi w szubie futrzanej, nieruchomy, pękaty, jak figura w przydrożnej kapliczce. Ów szpikulec bagnetu, który mu sterczy nad głową, mało ma tylko wspólnego z kapliczką.
A człowiek chodzi sobie tam i z powrotem, zawraca, ujdzie tych kilkanaście kroków chodnikiem, znowu zawraca i znowu ta sama monotonia ruchu i ta sama monotonia znanych już do znudzenia pęknięć i dziur w betonie. Wiem, bom porachowała oczyma, ile białych porcelanowych papużek siedzi rzędem na słupie telefonicznym, ile kominów ma to szare domisko, któremu tylko czub dachu widać znad muru. I wiem jeszcze, że gdy silnie zmrużę oczy, cały mur i całe podwórze robi wrażenie wybrukowanego czaszeczkami niemowląt, bo żółtawe, porowate kamyki, pełne plam i cieni, gapią się na człowieka martwymi jamkami oczodołów, zieją pustką nosów, uśmiechają się zakamarkami dziurawych policzków. Bardzo przykre i niesamowite złudzenie.
Ale zaraz nad tym makabrycznym murem jest niebo, otwarte, błękitne, i możesz sobie w błękicie wypłukać oczy po tamtym przywidzeniu. I możesz łykać wiatr - pachnący przestrzenią i tającym śniegiem, i czujesz, że słońce jest już ciepłe, i słyszysz, jak rynny kapią. Są to chwile, kiedy człowiek jest całkiem szczęśliwy małą, niewymagającą szczęśliwością, pełną dobrej woli i wdzięczności za ten błękit, za ten powiew, za tę cudownie obojętną wieczystość wiosny, która przechodzi sobie nad wszystkim górą i robi to, że się człowiekowi on sam i wszystko inne staje takie błahe, maleńkie, przemijające - nieważne. Patrzy na swoje własne szmatławe nogi jak na coś obcego. Swój własny cień - tak zabawnie niepodobny, dzięki kocowi na grzbiecie, a ręcznikowi na głowie - obserwuje jak cudzy i wtedy przychodzi na niego taka chwila, kiedy bezosobowością swoją, tym roztopieniem się w słonecznej bezmyślności i monotonii, staje się nagle po jakiemuś tak cudownie wolny i nieuchwytny. Czasem plączą mu się po głowie wiersze, o których wie, że nigdy nie zostaną napisane, czasem się modli, wreszcie ogarnia go senność ociężała, błoga, uśmiechnięta. Gdzieś daleko, poza obrębem tiurmy, pieją wiosenne koguty.
106