sztab, aby natychmiast podać liczbą zahityeh i rannych. Gdy to usłyszałem, popędziłem do dział. Widziałem jak marynarze niosą rannych na rękach, skrwawionych i bladych. Dwóch prowadzi jednego, on idzie tylko na jednej nodze. Drugi ma rękę urwaną i skaleczoną głowę. Znów innego niosą na noszach nieprzytomnego, jeszcze innych na kocach. Idą niby śmiertelna karawana. Za nimi znać plamy ociekającej krwi.
Dochodzę do trzeciego działa. Już na schodach leżą porwane czerwone ubrania marynarskie. Hełmy podziurawione, beton popękany i strzaskany. Wchodzę do schronu. Pełno w nim rannych: siedzą, leżą, strugi krwi płyną po podłodze. Leży st. mar. Skiba, ma obie nogi przestrzelone, wiszą na strzępach ciała [...] Widzę, co jest, lecę przed działo, wołam do schronu wszystkich zdrowych marynarzy. Oni nie słyszą. Krzyczę im do ucha, wzdrygają ramionami, że nic nie słyszą. Biorę ich więc za ręce i prowadzę do środka. Na migi pokazuję, aby brali rannych i nieśli do drogi [...] Pobiegłem do innych dział. Każdego zdrowego marynarza zatrzymywałem po drodze, aby wzięli i nieśli rannych do miejsca przeznaczenia.
Przy pierwszym dziale widzę, że siedzi działonowy mat Kulig. Trzyma się za piersi i jęczy. Pytam go, co mu się stało. Kiwa głową, że nie może mówić. Marynarze tłumaczą, że dwa granaty upadły przy samym dziale. Odłamki go nie zraniły, gdyż ochronił pancerz, jednak podmuch wyrzucił go 10 m w górę. Upadł na piersi i teraz nie może mówić [...] Gdy wszyscy ranni zostali zniesieni do drogi, przyjechały auta i odwiozły ich do szpitala.
Kapitan, ranny w rękę i piersi odłamkiem granatu, chodził blady i smutny9. Podchodzę do kapitana i melduję, że wszyscy ranni są już odwiezieni, a dwa samochody osobowe czekają. Cichym, urywanym głosem odpowiada: „Jeszcze nie. Idźcie sprawdzić raz jeszcze, czy we wszystkich działach i w lesie nie ma gdzieś jakiegoś rannego”. Biegiem obleciałem wszystkie działa. Nie znalazłem nikogo, tylko przy trzecim dziale był zabity telefonista mar. Izydorski. Upadły przed nim dwa granaty, w odległości 1,5 m od niego. Wyrwały kawał betonu i z nim razem uderzyły w ścianę betonu. Widziałem tylko gruzy, zmieszane z ciałem i krwią [...]
Gdy wróciłem do dowódcy oznajmiłem, że rannych nie ma, jest tylko jeden zabity. „Poległego później pochowacie”, odpowiedział. „Jadę teraz do szpitala, a tu przyjdzie drugi kapitan” [...]
Autor ma na myśli dowódcę baterii kpt. mar. Zbigniewa Przybyszewskiego.
160