lawy, w za dużym szynelu, z zapadniętą piersią, a naprzód podanym brzuchem, w czapie nadzianej po same gackowate uszy, obiega z karabinem dookoła tundrę, szukając zbiegów. Zamiast nich jednak przynosi tylko kieszenie pełne jesiennych jagód dla dzieci. Te dzieci właśnie miałam na myśli, mówiąc, że u skraju zony czyha coś na moją samotność.
Dziewczynka ma najwyżej sześć, może siedem lat. Chłopiec jest młodszy. Mizerne to, niewyrośnięte, zabiedzone. Mała chodzi mimo lata okutana w watowy kabat, z głową owiniętą chustką jak baba. W fałdach tej spłowiałej chustki tkwi twarzyna mała, żółta i zła. Ma wiecznie zasmarkane, pełne strupów podnosie i brodę całą w liszajach. Ale nie to jest w niej najprzykrzejsze. Wyraz nienawiści, jakim skrzą się jej małe skośne oczy - jest tak obcy i tak niezwykły u dziecka! I mało tego. Szkut ten nosi się zawsze z batem i gdy tylko zobaczy którąś z nas bliżej swojej kretowiny, leci ku niej z podniesionym patykiem, nachmurzony, groźny. Zatrzymuje się jednak zawsze o parę kroków od nas i z twarzą zmiętą wstrętem i pogardą zaczyna nas lżyć.
- Paszła won... ty bydło zakluczone, ty sobaka, ty szpion... Tak cię zbiję, że się nie ruszysz... Paszła!
- A za co mnie zbijesz?
- Ty zakluczona!... Tobie nielzia tuda prychadit... Paszła won!... Pa-nimajesz?...
- Nie. Nie panimaju.
- Jak tato wróci, to cię zastrzeli. Powiem jemu, to cię zastrzeli. Kak sobaku zastrielit tiebia.
- Ja za zonę nie wychodzę. A tu wolno tak samo mnie, jak tobie...
- Wriosz! Ty skatina zakluczona - panimajesz? Ty skatina, ty szpion - powtarza w kółko.
Mimo całej przykrości takiej rozmowy z dzieckiem, wierzę, że może przecie potrafię się z nią dogadać, próbuję pojednawczo.
- Jak ci na imię?
Bat przestaje wprawdzie świstać, ale mała milczy. Nie spodziewała się takiego pytania.
- No powiedz. Jak cię mama woła?
- Paszła... ty...
- Ani mi się śni... Nie pójdę. Sonia?
- Czort z toboj... Kakaja Sonia?
- No to Tania... - proponuję.
222