leć żyć w innym kraju. Przeszedł bardzo ciężkie koleje. Pracował w kopalniach węgla, chorował, głodował, czekał. Nienawidzi ich tak prawie jak my - i gorzej może. Choć kocha swój błękitny Kaukaz, choć twierdzi, że nie ma na świecie piękniejszego zakątka, póki oni będą tam rządzić, nigdy dobrowolnie nie wróci.
Stacyjki, przez które teraz suniemy, są podobne do siebie jak dwie krople wody. Rozróżnić ich nie sposób. Płaski, mały budyneczek i wieża wodna. Wieża wodna i płaski, mały budyneczek. To wszystko.
Pewnego świtu mijamy klinem w piasek wcięty szpic Aralskiego Morza. Tor kolejowy przechodzi bardzo blisko brzegu. Zabłękitniało coś, zasrebrzyło się, powiało wodnym chłodem i zostało za nami. Krajobraz jednak zmienia się tu widocznie. Zupełnie tak, jakby suche dotąd, jałowe piaski zwęszyły pobliże Syr-darii. Pustka zaczyna podmakać znów zielenią. Krzaki, krzewy i nieznajome drzewka otaczają teraz stacyjki. Dużo warzywnych ogrodów przy torze. Pomidory, melony, kawony, ogórki, winniczki. Wschód już zupełny. Ludzie w turbanach i szarawarach, pstrzy, malowniczy. Dzieci noszą płytkie, haftowane czapeczki, dziewczęta po kilkanaście długich, drobno splecionych warkoczyków, przedłużonych czarnymi chwastami jedwabnych frędzli. Wszystko aż razi kolorami. Tak, jakby ludzie chcieli sobie powetować suchość i monotonię tła - pstre tu wszystko, jaskrawe, soczyste. Po brudzie, szarzyźnie i tandecie Rosji, wypranej chemicznie ze wszystkich naleciałości narodowego charakteru w ubiorze, oczy wyłapują skwapliwie tę kolorowość i lokalną barwę, cieszą się nią - wygłodniałe i spragnione ładnego. Głód skręca kiszki, ale przynajmniej oczy się pasą!
Inna rzecz, że na każdej stacji czy przystanku kupić można teraz owoce, orzeszki, suszone winogrona, suszone morele. Bardzo nas to ratuje. Mamy jeszcze parę rubli i łapiemy, gdzie się co da. W życiu nie jadłam tak słodkich i tak pachnących melonów jak te, które nam pod sam wagon przynoszą smagłe, wielkookie, czarnowłose dzieci. Tutejsze kawony są też o wiele słodsze od naszych, bardziej opite słońcem, dojrzalsze i mocniej w środku różowe. Kupujemy je na wyścigi, bo nie tylko gaszą pragnienie, ale służą nam jeszcze do mycia! Dosłownie! Myjemy się łupami z kawonów. Cała podłoga trzeszczy nam pod stopami od łup tłuczonych pestek i lśni gdzie spojrzeć mokrą czamościąkawonowych ziarnek. Mały Zbyszek obiecuje zrobić z nich matce różaniec, na razie wgryza się tylko od ucha do ucha w różowe półksiężyce.
295