Mężczyźni nieustannie wyczerpują ją z dna. Muszą to robić ostrożnie, bo każdy szybszy ruch waży nadmiernie obciążoną łódź na boki, co połączone jest zawsze z chlupotem wlewającej się w nią na nowo wody. Na dnie mamy jej stale po kostki.
Zdaję sobie jasno sprawę, że mając dwa worki uwiązane u szyi, pójdę - w razie czego - na dno jak kamień. Siedzę więc bez ruchu, wstrzymując nawet dech i bojąc się okiem mrugnąć, podkulam nogi pod ławkę i modlę się jak chyba nigdy w życiu. Silny prąd znosi nas ciągle w niewłaściwym kierunku. Bezradna żerdź nie może ani rusz wytłumaczyć rzece, o co jej chodzi. Mam skórę ścierpniętą ze strachu i wydaje mi się, że jestem od tego o połowę mniejsza. Pałce wpięły mi się same w worek tak silnie, że ich wcale nie czuję w zdrętwieniu. Staram się sobie uświadomić, że za jaki kwadrans wszystko się rozstrzygnie i albo dobijemy szczęśliwie do brzegu, albo nas połknie Amu-daria i wtedy będzie już też spokój! Nie mam czasu myśleć o czekającej na nas milicji. To, co jest teraz, jest chyba gorsze od wszystkiego. Ta czarna, oblizująca się na nas tak łakomie woda, to jej niecierpliwe, zachłanne obmlaskiwanie łodzi dokoła, to wdzieranie się przez burtę - robią z niej coś żywego, złego, coś, co rozdygotane gorączką i osłabieniem nerwy wyolbrzymiają do niesamowitych rozmiarów. To już nie jest rzeka, to już nie jest woda, to już nie jest noc, tylko jakaś czarna, nienawistna siła, która się droczy z naszą bezsilnością, zanim nas wreszcie pochłonie.
Manewr z zablokowaniem pomostu udał się wedle planu. Póki wszyscy nie wysiedli i nie wmieszali się między tamtych, nie dopuszczono do brzegu ani milicji, ani latami. Podczas gdy przedstawiciele władzy łapali rozpaczliwie puszczoną samopas kazionną łódź - my zbitą, bezkarną w ciemności gromadą gnamy po omacku przed siebie, byle najdalej od brzegu. Zresztą, jak ćmy do światła, ciągniemy do roznieconego w tej nocy ogniska. Pierwszy ogień od tylu dni! Rozłożyli go tu nasi i biwakują wokół płomieni w gliniastej, zasłoniętej od wiatru kotlince pod urwiskiem.
Człowiekowi naprawdę bardzo mało potrzeba do szczęścia! Wynajduję skrawek miejsca, rozkładam zwilgły na przestrzał siennik, wtykam worek pod głowę i oto leżę jak na puchach. Od ognia bije blask i ciepło, iskry tryskają w czarną, bezgwiezdną noc, za chwilę będę spać. Pan Szczepan, zwiedziawszy się od innych, że są tu gdzieś w pobliżu kopice w polu, zostawia mi oba swoje worki, bierze tylko koc i idzie spać w to siano.
320