258 Podrzucona książka
kilometrów. Tę drugą połowę dnia przebji w walce. Niegroźne to było, bo ani ppancy. ot — moździerze, karabiny maszynowe, a najwięcej to uciekających Niemców. Dwa czołgi, to prawda, dostały, ale „Nelly” nawet nuto strzelała. Niemniej wieczorem byli tak pomoczeni, że się nie babrali w tym, co tam w cal^ gu przybyło. Nazajutrz od rana był mara a raczej pogoń, ale Niemcy odskoczyli bjH jeszcze bardziej i pułk, dywizję prowadzą walił na granicę belgijską. Ludzie na drogad stali i czekali, Józek zagarniał, co mógł, podchorąży rozsyłał saluty i uśmiechy, tyto; Ambroży, kierowca, pocił się w swej jamie. ;
— Ambroś, coś dla ciebie: szkaplerze dafi- i ją! — zawołał w pewnej chwili Józek. j
Istotnie, z klasztoru widnego opodal sr górze, wyszedł biały sznur zakonników. Z pcć*' golonymi głowami, bladzi w tej bieli habitów.. I wyglądali jak zjawa nie z tego świata, narts I zagubiona w tej wojnie. Tak sznur mnichór 1 wyszedł na przełaj ciągnącemu sznurem 1 Cromwellów — i wieki średnie zmieszały as | z tym, co dał światu okres postępu. i
— Ambroś, dymaj, mówię, po sto dni od' 1 pustu — wołał Józek i dodawał — panie podchorąży, a może by my tak sobie z rocak postali z rękoma zalożonemy na brzuszku’
Ale ani Ambroś, ani podchorąży, ani n&t - z załogi „Nelly” nie zdradzał wolteriańs!ta$i:: zapędów, a i sam Józek, gdy czołg doszedł as wysokość mnichów, przeżegnał się, jak innii.fi
wielkim znakiem krzyża. A właśnie na czele stojący dominikanin, bardzo chudy, o błyszczących oczach i nieziemskim jakimś uśmiechu, podniósł krzyż i tym krzyżem wysoko w górze, powoli i uroczyście błogosławił jadącym czołgom. I tak kolejno mijały go Crom-welle dziesiątego pułku i widać było, jak załogi stojące w wozach powtarzają ten znak krzyża — tak jak powtarzają go ludzie, kiedy wiedzą, że chwila ostatnia może przyjść na nich niebawem, spodziewana i niespodziewa-aa, i może wtedy, gdy przyjdzie, zabraknie ha i sił, i czasu, aby tym znakiem świętym ten świat pożegnać. A jakoś w pół godziny chyba potem, a może i wcześniej, naraz zamiast chorągiewek niebiesko-biało-czerwo-aych — czerwone, żółte i czarne. I w oknach portrety z jakimś młodym przystojniakiem i blondyną z trojgiem ładnych dzieci.
— Wjechaliśmy w Królestwo Belgijskie! — skonstatował uroczyście radiotelegrafista.
— Jezu, Maryjo, gdzie ta granica? Człowiek nie uśpiał nawet zobaczyć swoje rozstanie z Francją, sojuszniczką tam i nazad, a już nowego alianta okupowanego wyzwala. Jak tak dalej, to może na wieczór ujrzemy te ich wiatraki holenderskie z krowamy?
Ten ostatni komentarz pochodził, rzecz prosta, od Józka.
Ale gdzieś za nimi w wysokim sztabie kazano stawać stosunkowo wcześnie po południu. Był czas na wymycie się i na pitraszenie,