306 Gwiazda wytrwałości Gwiazda wytrwałości 307
msza połowa itp., okazał się wielkim mistrzem w dziedzinie pokera, a jeszcze większym polu giełdowych spekulacji walutami. Naw;: trzech polskich korespondentów wojenny;;: zaryzykowało jeepami swój pierwszy w życia dojazd do bojowych oddziałów dywizji. Wszy* stko to, dla dobrze obeznanych z sprawani wojny, mówiło jasno: luli. Zanosi się najwyraźniej na dłuższy, może do Nowego Kek zaciągnięty zastój działań wojennych.
Nic też dziwnego, że aż czterech oficerem 10. pułku strzelców konnych wzięło wspólny urlop i jeepem rotmistrza Iwanowskiego (tym samym, którego, gdyby nie alarm polskid Żydów, Kanadyjczycy omal nie buchnął z Antwerpii), pognało do Brukseli. Szyhb wpadli z grobli przykanałowych Brabantu ui szeroki asfalt holenderskich szos, zostawili m boku Bredę, zjechali z drogi na Antwerpii? i gnali popod cieniem klonowych alei ku BPikseli. Był ranek bardzo wczesny i bardzo l;só> pa do wy, w przeddzień spadł był deszcz i \vhl-kie kałuże schły wolno na szosie, furczały p niej tam i z powrotem wojskowe wehikuły. asfalt wyścielały miejscami opadłe żółte, rei* czapierzone liście. Jesień brabancka, jest dła, bo bardzo deszczowa i mglista, ale tep dnia do południa zaczęło się wypogadzać i zaczynała się prawie robić, jak zauważył ksiąiis kapelan Kłażewski, prawdziwa jesień podolska. Gdy wjeżdżali w zatłoczone dojazdów* drogi do Brukseli, urlop zapowiadał się realniej pięknie jak pogoda. Szkoda tylko, że był taki krótki. Przepustki opiewały do go-. dżiny 12 w nocy następnego dnia, 29 listopada. A tu tymczasem nieubłaganie było już niemal południe dwudziestego ósmego.
Rozeszli się każdy w swoją stronę, za swoim interesem czy potrzebą, na środku Boulevard Max, tuż przed hotelem „Atlanta”. Weszli na-■.vet jeszcze wszyscy czterej do niej, jako że w „Atlancie” stawali z przydziału oficerowie pierwszej armii kanadyjskiej, w skład której wchodziła polska dywizja pancerna. Od tej chwili rozpoczął się pech, wyraźny pech całego tego urlopu. Nie było pokojów. „Atlanta” była wyjątkowym hotelem brukselskim, który dawał gwarantowanie czystą pościel i — jakże cenioną po froncie! — możność rzetelnej, gorącej kąpieli. Po wielkich staraniach koloratka księdza kapelana czy francuszczyzna porucznika Sztuma zrobiły swoje i zdobyto dwa łóżka, w dwóch różnych pokojach, ksiądz odstąpił potem swoje Iwanowi: sam wszedł ulokować się w którymś z brukselskich klasztorów. Problem noclegu Witka okazał się mniej trudny: miała go przytulić ofiarnie kuzynka jednej znajomej z Gandawy. Ale pech prześladował nadal wszystkich razem i każdego z osobna. Wizyta u pana Marcina zawiodła spodziewane nadzieje: w „Sonacie” zmienił się program wieczorny i nie występowała już, znana dobrze niejednemu z oficerów pułku. piękna Marusia, córka grabarza z Lille,
i