KRYTYKA POPRAWNOŚCI
chama, łatwo więc możesz sam być z chamem pomylony lub zrównany. Szacunek i prestiż krąży gdzieś między zarządami spółek, filmem i telewizją, mafią, urzędami, biskupimi pałacami i gazetami. Skoro rzeczywiste autorytety tak się właśnie przedstawiają, to w reakcji ugruntowuje się wiara, iż nie liczy się, kto kim jest (ministrem, profesorem, czy „panią sprzątającą”) i ile ma pieniędzy - są to bowiem rzekomo rzeczy przypadkowe, ot, fortuna, która kołem się toczy - lecz to co ma w środku”. Tak działa resentyment: czego nie mam (pieniędzy, cenzusu, urody), tego mi nie trzeba, to ogłaszam niczym. I każdy przejaw politycznej poprawności jest właśnie jakimś mentalnym i językowym zapisem resentymentu, czyli zawiści, frustracji, małoduszności.
Oto kluczowe sformułowanie filisterskiego dyskursu publicznego w Polsce, czyli naszej siermiężnej, swojskiej poprawności politycznej: godne życie. Tłumaczy się ono tak: każdemu należy się za to, że nie kradnie i wykonuje jakąś pracę, pewna ilość dóbr materialnych, w przybliżeniu odpowiadająca jego aspiracjom i oczekiwaniom, czego miarą jest dobrobyt tych, których przypadek wyniósł do władzy lub własności. Założeniem tego roszczenia jest ponadto przekonanie, że nie mieć takiej czy innej rzeczy to poniżenie i jakby odczłowieczenie. Jakże otchłanna, czysta i nieskalana jest bez-moralność ludzi, którzy myślą, że coś im się należy tylko za to, że są, bez związku z zasługami, cnotami czy choćby zyskiem, jaki przynosi ich trud!
Masowa wspólnota „chcących żyć godnie” (chciałoby się rzec „szlachetnych inaczej”) jest wspólnotą solidarności. Wszyscy są w niej równi, nie ma lepszych i gorszych - są tylko okoliczności, które jednych wynoszą (do władzy, pieniędzy, wykształcenia), a innych spychają w dół. Jedni mieli szczęście, inni nie. Jednym dano, a innym nie dano szansy: w dzieciństwie, w szkole, w pracy. Trzeba więc, żeby zapanowała tu wreszcie równość, żeby wszystkim wszystko (to samo dla wszystkich) przychodziło z takim samym wysiłkiem (a raczej tak samo łatwo). Jeśli się uczył - ma dostać promocję; że nie umie, to się nie liczy. Bo że ktoś czegoś nie umie? Cóż, każdy głupi może wziąć książkę i się nauczyć. Inny przykład: skoro wszyscy stoją w kolejce, to nikt z niej nie może się oddalić, bo będzie mu lepiej, będzie nierówno. Solidarność tej wspólnoty, tego prawdziwego pospólstwa, jest oparta wyłącznie na resentymentalnej zasadzie negatywnej: nikomu nie może być łatwiej niż innym, jeśli ktoś potrzebuje pomocy, to należy mu jej udzielić nie dlatego, że tak każe litościwe serce, ale dlatego, że mu się to należy, bo przecież „następnym razem to ja mogę potrzebować pomocy”.
Wspólnota godnych, solidarnych i równych nie potrzebuje polegać na odruchach uczuć i cnotach swych członków. Oczekują oni od siebie wzajemnie, że będą „ludźmi porządnymi”, czyli obliczalnymi co do swych występków, nie gorszymi od innych. Porządny kłamie wtedy, kiedy inni kłamią, oszukuje na podatkach tak jak inni, wyłudza świadczenia w podobnym stopniu jak inni. Kto próbowałby być szlachetny i niezłomny w cnocie (jakże śmiesznie wciąż brzmi to słowo!), ten dowiódłby, że się wywyższa, a może nawet uzurpuje sobie coś zastrzeżonego dla biskupów. Godni, równi i solidami nie mogą dopuścić do tego, by ktoś udzielał im wsparcia ze
zwłaszcza pod sztandarowym hasłem PP - „równości szans”. Oto rząd miast rządzić, pilnuje, na przykład, aby nikomu nie było „na starcie”, czyli w dzieciństwie i młodości, lepiej kosztem innych ani gorzej niż innym. Rząd jako strażnik równości to zdegradowana i nihilistyczna forma pochodna od rządu jako strażnika wolności. Tu dopiero służebność władzy dorównuje swej istocie: zmienia się w służalczość. Gdy wolność i równość znaczą to samo, to również i sprawiedliwość zaczyna być rozumiana jako synonim ich obu. Wszystkie te trzy jakości życia publicznego sprowadzone zostają do jakiegoś niewysławialnego abstraktu, populistycznego analo-gonu, który ułomnie i bez wdzięku nazywa się właśnie jakąś ogólną publiczną korektnością, jakimś ogólnie pożądanym, choć treściowo nieokreślonym stanem pokoju społecznego, no właśnie: polityczną poprawnością.
W obu znaczeniach „liberalizm” wikła się w paradoksy -wikła się w nie zarówno ten politycznie poprawny (socjaldemokratyczny), jak i ten poprawności politycznej wrogi, sterujący w kierunku libertarianizmu lub otwartego i bezpośredniego konserwatyzmu. Strzeżenie wolności i skuteczne ograniczanie przez państwo swych własnych roszczeń do czynnej i realnej władzy wymaga wszechstronnych i dotkliwych nieraz środków przymusu, czyli obraca się przeciwko samemu zadaniu ochrony wolności, a co więcej rozwija państwo w kierunku ograniczenia rozwoju jego władztwa, co jest bezpośrednią sprzecznością. Dlatego właśnie państwo liberalne nie może opierać się jedynie na zasadzie biernej i negatywnej (jak ochrona swobodnego działania grup obywateli wedle ich przekonań i upodobań oraz imperatyw samoograniczania władzy).
Faktycznie zrealizowanym rozwiązaniem sprzeczności zarówno państwa klasyczno-liberalnego, jak i socjaldemokratycznego (odpowiednio: liberalnego w sensie amerykańskim) jest przeto odniesienie jego działalności do pewnej pozytywnej treści ideologicznej, nadbudowanej nad negatywną zasadą wyjściową. Taka jest właśnie podstawa ideologizacji państwa późnonowoczesnego - owa utopistyczna, abstrakcyjna aura, która widoczna i zrozumiała jest wyłącznie dla depozytariuszy kryzysowej i sprzecznej świadomości, czyli dla nowoczesnego mieszczaństwa, potrzebującego samoeksplikacji, a więc dyskursywnego i instytucjonalnego wyrazu tej świadomości. Dla innych, czyli dla „normalnej większości”, ta nadbudowa jest albo zupełnie niewidoczna, albo widoczna jedynie jako obietnica pewnych praw lub przywilejów oraz jako podstawa dla rozmaitych roszczeń. Ideologia „wolności życia prywatnego dla każdego”, „nic nikomu do mojego życia”, „pełnej odpowiedzialności za siebie”, „nienaruszalności własności” itd. pełni analogiczną rolę do ideologii „solidarności społecznej”, „równości szans”, „odpowiedzialności za ziemię i ludzkość”, „społeczeństwa obywatelskiego”, „tolerancji” i „pluralizmu”. W obu przypadkach głosi się prawo jednych (prostych, zwykłych, niewykształconych czy biednych) do bycia sobą i zajmowania się swoimi sprawami (indywidualnie albo zbiorowo, wedle takiej czy innej właściwej im formy życia), na innych zaś (światłych, wykształconych, świadomych czy tylko mających szczęśliwym trafem obywatelstwo bogatego świata) nakłada się obowiązek pokuty i przepojonej „globalnym zatroskaniem” oraz niepokojem sumienia służby dobru tych pierwszych. Tą zasadą kieruje się właśnie polityczna poprawność, nawet jeśli przybiera technokratyczną postać politycznej manipulacji. Jak to w dialektyce: raz górą jest chy-trość i oportunistyczne wyczucie tendencji dziejowej, a kiedy indziej płynie się bezwolnie korytem wyznaczonym dla pełnionej przez siebie roli społecznej; w sumie wychodzi na to samo: z intelektualisty albo polityka na powrót w „człowieka" już przepoczwarzyć się nie da.
Liberalizm zideologizowany jest dziś prawie tak samo żałosny i beznadziejny jak każda inna ideologia. Dlatego oba,; całkowicie przeciwstawne sobie pod względem treści ideologicznej, „liberalizmy” są do siebie w istocie bardzo podobne przez swój wspólny i gody pożałowania los: oba wyrażają niemoc i alienację umysłowości zdominowanej przez sprzeczności modernistycznego myślenia. Jest to dla mnie kolejny argu-; ment na rzecz tezy, iż liberalizm musi się wreszcie zdobyć na f surową bezpośredniość, tę samą, która daje siłę wszelkim po-1 zytywnie zaangażowanym stanowiskom, które nie chcą chro-1 nić różnic, lecz egoistycznie zwyciężać jako jedynie słuszna | racja. Liberalizm jest dobry po prostu: nie dla „sprawiedliwo-; ści”, „solidarności”, „poszanowania niezbywalnych praw jed-1 nostki” i „demokracji”. Liberalizm jest też dobry dlatego, że f w tym ustroju zaznacza się po raz pierwszy jakaś szansa na | to, że mądrzejszym i moralnie wyżej postawionym będzie się | żyło lepiej niż głupszym i gorszym (a swoją drogą tylko to | godzi się nazywać „sprawiedliwością społeczną”).
I to jest właśnie poprawne politycznie stanowisko! Taką f poprawnością pragnę być poprawny z całego serca. To mo- jj je credo, wyznanie niedofinansowanego filistra, wkład sfru-1 strowanego polskiego intelektualisty do duchowości współ-1 nej Europy. A kto myśli inaczej, ten po prostu nie ma racji. I Jeśli ja mam rację, to on nie ma racji - to proste jak dwa | i dwa cztery.
Poprawność mojego kraju
W zdrowym, dobrze urządzonym społeczeństwie hierar- i chie są czytelne i stanowią jakieś ułomne choćby przybliżenie hierarchii rozumności i cnoty. W Polsce rozziewem pomiędzy f stanem ducha elit intelektualnych a pospolitymi dyskursami J filisterskiej PP można tak samo dobrze mierzyć stan zdrowia | naszego społeczeństwa, jak stopniem poniżenia jego rzeczy-1 wistych elit. Przykładając obie te miary do polskiej rzeczywi-! stości otrzymujemy wynik tragiczny.
Rolę elity pełni w Polsce lekarz, który niczego nie czyta, l ksiądz, który wszystko już wie, aktoreczka z telewizji rozpra- : wiająca o blaskach i cieniach swego zawodu, stawiacz horo- \ skopów i bliżej nieokreślony „prezes” czegoś. Ludzie kultury i uczoności z reguły (choć nie zawsze na szczęście) tkwią w symbiotycznym współbycie z sąsiedzkim ludem na swych blokowiskach, pogodni i szczerze pogodzeni ze swą pozycją. I Inni się tak lub inaczej sprzedają, tracąc swój szlachecki tytuł. Jeszcze inni robią swoje, zawzięci i źli na świat, pocieszając ■ się, że jeszcze kiedyś się odkują, gdy zostaną osobiście docenieni lub gdy społeczeństwo się ucywilizuje. Demokracja w brudnych butach wlewa się do uniwersytetów, urzędów, lepszych gazet. Za każdymi drzwiami możesz spotkać dziś
względu na ich słabość, dramatyczną potrzebę. O nie. Godny nie jest słaby i do słabości przed nikim się nie przyzna. Chce pomocy, gdy jest w potrzebie tylko na podstawie owej negatywnej zasady solidarności: „gdy ty będziesz w potrzebie, wtenczas i tobie pomogą”. Lepiej brać, bo się należy, niż znosić to odsłonięcie własnej słabości przed jakże obcymi mi przecież moimi współgodnymi, znosić obnażenie tej rozpaczliwej potrzeby, która pobudza ludzi do odruchu litości. „Precz z litością” mówi gawiedź, a PP filister przytakuje ochoczo. Swoją drogą szkoda, że Nietzsche nie może już zobaczyć tego nowego sposobu, na jaki litość może znowu stać się narzędziem sił resentymentu. .
Ale wspólnota owych godnych, równych i solidarnych nie wyrzeka się wyższych aspiracji. Jest „tolerancyjna” i „nowoczesna”. Wyrzeka się natomiast starych przesądów i otwiera się na nowy świat. Jego żyjącym symbolem jest młodzież. Nabrzmiała egoizmem miłości własnej bezwarunkowa walka
0 wszystko co najlepsze dla własnych dzieci, bez względu na żadne kryteria i oceny ich rzeczywistych zalet, znajduje w polskiej PP poklask jako dowód zachowania tradycyjnej więzi rodzinnej, a pośrednio jako dowód „przywiązania do wartości”. Tak PP bowiem nazywa moralność: przywiązanie do wartości. Jakby to była kwestia smaku czy jakiegoś zdobiącego duszę sentymentu. Żadnych obowiązków i moralnych praw - za to nasze, narodowe, tradycyjne, chrześcijańskie wartości. Nasza religijność, która jest tym bardziej nasza, że mamy naszego papieża, naszą Matkę Boską Królową Polski -to wszystko jest nasze! Nasze wartości, nasze święta: nasza chluba na miarę Kościuszki, oscypka i bigosu. Skoro więc wartości to kwestia gustu narodowego i tradycji, to ewentualna nieobyczajność może zostać bez żenady zdyskontowana jako „nowoczesność”, „tolerancja” i „otwartość”. Gdyby ktoś miał wątpliwości, że uczestnicy tej wspólnoty godnych, równych
1 solidarnych są osobami duchowo rozbudzonymi, to niech wejrzy w ten tłum, co ma w sercu papieża miast Boga, i który w swej najniewinniejszej idolatrii ubóstwia siebie samego pod postacią swych świętych. Upadek religii w moim kraju boli mnie najbardziej, gdyż wiara jest tym, co ludzie i ludy mają w sobie najgłębszego. Lecz nasza usłużna PP i to ma za nic. I tu uśmiecha się głupkowato, dobrodusznie przytakując: jaka wiara, jaka jedność, jakie zdrowie!
Nasz filister, nasz człowiek oświecony, politycznie poprawny, w niczym nie uchybi gawiedzi, nie wda się w żadną kontrowersję. Nawet gdy występuje w roli „niezależnego eksperta” lub krytyka, jego gęba będzie pełna pokrętnych i śliskich słówek. Nie ma hołoty, chamstwa i dziczy - są odtrąceni. Nie ma rynsztoka, tylko nowe wzorce obyczajowe. Nie ma rozzuchwalonego i bezkarnego draństwa, a jedynie patologie społeczne, z którymi trzeba walczyć środkami so-cjotechniczej interwencji. Moralne potępienie czyniących zło uchodzi za niestosowność i anachronizm. A zresztą „któż dał ci prawo oceniania innych”? Za to nie dość przypominać, że wszystkich trzeba zrozumieć, wszystkim trzeba pomóc, każdemu dać szansę. Zemsta, ba, nawet kara, to pojęcia więcej niż podejrzane. A nienawiść, choćby i skierowana przeciw oczywistemu złu, to grzech w czystej postaci. Prawda zaś ma prawo bytu tylko w formie nieśmiałej sugestii, z całym szacun-
24
25