Pojęciami genderowymi tak się inkrustuje wypowiedzi publiczne, a szczególnie dyskurs naukowy, że wrażliwość na nie powoli zanika. Inność, wykluczenie, nowa wrażliwość, pograniczność - zastąpiły strukturę, model, jednostkę, alienację. Czy coś z tego wynika, czy wraz z wprowadzeniem nowych kategorii dokonała się mentalna zmiana? Niektórzy twierdzą, że idzie tylko o reguły poprawności politycznej - nazywanie „obcego” „innym” jest kwestią retorycznej powściągliwości, wydaje się jednak, że w Polsce nie mamy w gruncie rzeczy wielkiego przywiązania do poprawności i nawet tego nie robimy: nie kryjemy za pojęciami prawdziwych uczuć, nie kamuflujemy niechęci. Nie doszliśmy nawet do tego punktu, któryjest wstępem do wielkiej pracy, wynikającej z tekstów Levinasa, Baumana, Derridy, Rorty’ego, Adorna, Habermasa i - oczywiście - feministek. Co najwyżej ulegamy modzie, korzystamy z leksykalnej koniunktury, zapominając (może w ogóle nie myśląc o tym), że pomiędzy słowami „obcy” i „inny”, ,ja” i „ty”, „różnica”, „różnorodność” i „tożsamość” mieści się fundamentalna zmiana i bardzo wiele pułapek. Trzeba o nich mówić, nie dać odwracać swojej uwagi od znaczeń, które bywają zagadywane w coraz bardziej przezroczystych hasłach.
Trzeba wykonać krok od teorii do etyki; od spekulacji do świadomości. Od deklaracji pluralizmu, społeczeństwa otwartego - do jego praktykowania. Co wymaga także rezygnacji ze słowa „tolerancja”, zawierającego w sobie przeświadczenie o naszej wyższości. Tolerujemy psa sąsiada i czarnoskóre dziecko sąsiadki, odmawiając obojgu (a właściwie czworgu) prawa wyboru, czy mają ochotę na naszą pełną wyższości akceptację. Interesujemy się „mniejszościami”, będąc niekwestionowalną większością. Paktujemy z „ty” na naszych warunkach. Deklarujemy rezygnację z błędów popełnianych w epoce kolonizatorów, którzy wszędzie odkrywali to, co było bliskie im samym - zostawiając jednak niszę „inaczej”, oznaczającą: nie przesadzajmy, co jak co, jestem człowiekiem nowoczesnym, ale w końcu jest jakieś „tak samo”, do którego dążę. Uczenie nazywa się to powrotem do opozycji binarnych; pierwotnie rozbijające te opozycje terminy uległy spolaryzowaniu. Wyjściem awaryjnym okazuje się pojęcie „trzeciego”, a więc kogoś, kto nie jest uwikłany w konfrontację z naszą „swojością”. Trzecim zajmiemy się, może, w przyszłości - tymczasem w Polsce karierę robi „Inny”, podglądamy „inaczej”, jesteśmy tolerancyjnymi konsumentami cudzej perspektywy.
Piszę „my”, niedokładnie to mając na myśli. Bywałam bowiem - myśląc feministycznie - także psem sąsiada i mam dylemat przynależności, nie jestem pewna, czy zależy mi na jej rozmyciu, czy dogadza mi idea płynnych granic, osłabiająca mury getta, ale też odbierająca mi romantyczny mit wyjątkowości, oblężonej twierdzy, egzotyki. No właśnie. Egzotyki. Jeśli mogę użyć takiego słowa, nie wiem, doprawdy, czy mieszkam w twierdzy, czyją szturmuję. Jestem większością czy mniejszością? Egzotyczną tancerką występującą w poważnej instytucji czy tylko zarozumiałą choreografką? A kiedy nie wiem, szukam pocieszenia w teoretyzowaniu. Potrzebuję jednak teorii „uknutej” na moich warunkach, przepuszczonej przez moje doświadczenie. Potrzebuję teorii, która spotka się z praktyczną etyką, z pytaniami o życie. Do ich niezbędnego rejestru należy pytanie o role płciowe. O różnicę, o inność. O moje prawa wobec mnie samej, innego i naszych języków.
Odczuwanie własnej i cudzej inności wydaje się najpowszechniejszym doświadczeniem emocjonalnym oraz społecznym. „My” i „oni”; ,,ja” i „ty” - to podział pierwotny, bez którego trudno wyobrazić sobie poruszanie się po świecie. W tym prostym myśleniu widoczna jest jednak skaza nieusuwalnego paradoksu: zawsze możesz stać się „onym”, a przecież tego nie rozpoznasz, nie ustawisz zadowalająco na skali wewnętrznych wartości, bo - przynajmniej w sprzyjających warunkach - dla siebie jesteś zarazem kimś wyjątkowym, jednorazowym, całkowicie różnym od wszystkiego, co zewnętrzne, i „swoim”, normalnym, centralnym. Należysz do dającej się zidentyfikować grupy, od której musisz się odróżnić, żeby zyskać
19