152 LOSY PASIERBÓW
tle latarń nadbrzeżnych 1 okien fabrycznych wyglądała jak baśń. Zakotwiczony przed Swiftem transatlantyk klekotał dźwigami, przypominając mu pierwsze tygodnie pracy.
— To nic. Da Bóg, że jeszcze powrócę do swej arteli — pocieszył siebie, mając na uwadze projektowaną przez marynarza podróż do Buenos Aires.
W dwadzieścia minut później był w domu. Tak w pomieszczeniu Suszyckich jak i w jego ranczy świeciły ognie. Podszedł cichuśko do swojej chaty i zajrzał w okienko.
Domka pakowała coś żywo do walizki. Ubrana była jak do wyjścia.
Zygmunt zapukał na zbytki w ramę. Domka obróciła się nerwowo, wpatrując trwożnie w okienko. Jeszcze raz zapukał i przesunął się chyłkiem ku wejściu nadsłuchując.
Za chwilę wyszła z wałkiem w ręku i stanęła jak wryta. Wojownicza postawa żony roz-tkliwiła męża i budziła go równocześnie do śmiechu.
— To z wałkiem mię witasz?
— Wypuścili! — odezwała się po chwili niemego zdumienia.
— Tak. A gdzież dzieci?
U Staśki. Ja już z jej mężem wybierałam się w odwiedziny do ciebie. Więc naprawdę wypuścili?
Naprawdę. A cóż ja zabiłem kogo?
— Cholery! A oniż straszyli mię, że co najmniej trzy lata posiedzisz. A iluż ich tu nazbierało się było o zmroku! A jak się cieszyli!
Gdy mąż opowiedział jej o sobie, rzekła:
— To nie jest zwykły przypadek: to jest znak, ze Opatrzność czuwa nad nami. Na pewno nie zginiemy. Zygmuś, nie zginiemy!
ROZDZIAŁ
XIV
Na trzeci dzień Dubowik wyruszył do Buenos
Aires.
Wiosna już znaczyła się wyraźnie. Widać ją było w parkach, na ulicach i w podwórkach mieszczan. Drzewa odziewały się w liście, zakwitały sady, zieleniły się trawniki.
Przy Constitución i w okolicach Retiro snuły się jak dawniej tłumy bezrobotnych, jednak przyglądając się im spostrzegł, iż w szeregach rodaków zaszły zmiany. Zdawało mu się, iż ludzie poruszają się raźniej i patrzą weselej. Początkowo sądził, że tak oddziaływuje na ziomków wiosna, lecz później zmienił zdanie. Niemal wszystkie grupy, jakie spotykał na Alem, rozprawiały o czymś gorączkowo. Zygmunt ciekaw był tematu, lecz nie chciał tracić czasu na dłuższe przystawanie, śpieszył do polskiej restauracji „światowida”, by wziąć tam adres konsulatu i pójść do niego ze swą sprawą.
Lecz w „światowidzie” zastał to samo. Grupa rodaków dyskutowała przy stole nad czymś z niezwykłym ożywieniem. Przebijał ziomkom zapał z głosów, spojrzeń i z całego zachowania
się.
Zygmunt zamówił kawę z mlekiem, zajął miejsce przy sąsiednim stoliku i nadstawił ucha.
— A ja ci mówię że si!... Nie wszystkich