276 LOSY PASIERBÓW
— A nie lepiej do Konsulatu? Mnie się zdaje, że to do nich należy.
— Owszem, należeć to należy tylko...
— Tylko, że tam wszystko za długo leży — wtrącił gruby.
— O, właśnie — ciągnął chudy. — Za długo leży. Podsuną pod sukno i odpoczywa. Widzisz bracie, różnica między urzędami państwowymi a Domem Polskim z jej sekcjami jest ta, że w takich urzędach są same „szyszki” protegowane przez możne ciotki, pracujące za korytko, a w Domu Polskim ludzie prości, służący swemu narodowi z czystej troski o jego dobro. Tam większość urzędników czeka tylko, aby godziny zeszły, aby jak najprędzej wyrwać się do klubów wyższej sfery czy na plażę i udawać tam Anglików, a nasi Staszki w Domu Polskim zaczynają urzędowanie dopiero po godzinach pracy zarobkowej, więc załatwiają wszystko szybko i starannie.
— Co to znaczy Staszki?
— Wierzchołek Zarządu Domu. Stanowią go trzy Stasie: Staś Pyzik, Staś Czyżewski i Staś Kowalewski.
— Dobrze, jak znajdę go, to skieruję tam, gdzie mówicie.
Nabrawszy zaufania do ziomków, chciał im opowiedzieć jeszcze o pościgu w kampie złodziei, ale wjeżdżali już do La Platy, więc rozmowa zeszła na inny temat.
Wyszli razem z dworca i prawie natychmiast wzięli tramwaj do Berisso. Miasto szykowało się na powitanie Nowego Roku. Na ulicach widniej było niż w zwykłe święta i ludniej. Z gwaru i ruchów przechodniów przebijała żywa, udzielająca się wzajemnie wesołość.
W rozegrzanych dziennym upałem domach duszno było, tedy ludzie powychodzili na chód-niki, werandy i balkony. Rozpierając się w wygodnych fotelach lub leżakach płóciennych pili sidrę i piwo, zagryzając je manisem i brzdąkali na gitarach. Najtłumniej było przy barach.
Po wydostaniu się z parku dojrzeli Berisso w postaci szeroko rozlanego morza mrugających światełek. Nie krępowany niczym tramwaj w polu gnał z szybkością osobowego pociągu, zdając się wysadzić lada chwila z toru. Przez rozwarte na oścież okna wciskał się chłodnawy, stepowy wietrzyk.
— Kiedyż pan zamierza wyjeżdżać w te swoje kampy? — spytał gruby.
— Jeszcze nie wiem. Może za trzy dni jakieś, a najdalej za tydzień.
— To ma pan czas na odwiedzenie naszego Towarzystwa. Proszę wstąpić któregoś dnia z żoną i dziećmi. N&poles 4222. Dobrze?
— Ależ z przyjemnością! Dla nas to miła niespodzianka. Może nawet jutro.
— To najlepiej przyjdźcie jutro w święto.
W kilkanaście minut wjeżdżali na Sesenta. W mieście robotniczym jeszcze namiętniej objawiała się przedświąteczna gorączka. Każdy róg ulicy oblegały tłumy dziatwy rozkrzyczanej i rozswawolonej. Paliły kolorowe ognie, rzucały petardy, biły w pudełka.
Zygmunt rozpoznawszy swój kwartał, zaczął się żegnać.
— Z kimżeż mieliśmy przyjemność tak długo i mile gawędzić? — spytał chudy.
— Zygmunt Dub-Dubowik — przedstawił się.
— Dubowik... Coś mi to przypomina. A Ja jestem Pietrzyk Wygnaniec.
— Sekretarz naszego Towarzystwa — dodał gruby.
— To prawda?