210 LOSY PASIERBÓW
wali wszyscy do siebie. Gdy Kozyr wolny był od swych zajęć, zasiadali własną czwórką do kart, lub pili matę, gawędząc o kraju.
W niedzielę nad wieczór wymykał się samotnie w pole. O kilka stajań za laskiem leżał piękny łan pszenicy morgów piętnaście. Przyglądał mu się z godzinę i zapominał, że znajduje się na obczyźnie. Szumne kołysanie się morza kłosów przenosiło jego duszę w rodzimą krainę, budząc najmilsze w życiu wspomnienia. Poił tym duszę i snuł plany na przyszłość.
Wracając do namiotów, podchodził do znanego przez wszystkich recreo, aby popatrzyć na gauczów. W cieniu drzew sąsiadującego z gospodą gaiku, zbierało się co niedzielę po kilkudziesięciu tubylców. Byli to pasterze z sąsiednich majątków, peoni i mayordomos. Niemal wszycy ubrani byli w alpargaty parciane i przewiewne, szerokie jak spódnice, bombaczas w kratki, szerokie pasy obwieszone dokoła błyszczącymi krążkami i monetami, kolorowe chustki u szyi, kapelusze wdziane z fantazją na bakier 1 każdy miał duży obosieczny nóż przy biodrze. Rozpalali ogień, piekli całe barany, jedli, pili, grali na gitarach, śpiewali tęskne piosenki. Konie stały godzinami przy płocie bez siana 1 wody. śliczne były wierzchowce, ale szpetnie ubrane. Siodła ze skór owczych, strzemiona duże, uzdeczki niezdarne.
Obszerny, najsolidniejszy w miasteczku budynek gospody okolony był wysokim murem. I tam było zawsze huczno. W soboty i niedziele niemal do północy rozlegały się tam śpiewy gromadzkie, ochrypłe krzyki, śmiechy i wołania. Bitki były na porządku dziennym.
Pewnej niedzieli Zygmunt natknął się przy gospodzie na Kozyra.
— Dawaj pójdziem do środka — zaproponował kawaler.
— Po co? Guza szukać?
— Są tam dziewczyny.
— To syp. Po cóż mi żonatemu dziewczyny?
— Zafunduję ci kieliszek. Wypijesz i poczekasz na mnie.
— Dziękuję ci za łaskę. Kto koło wody chodzi, ten zamoczy się. Po co mam wystawiać siebie na pokuszenie?
— Ciebie sam diabeł nie skusi. Masz silną wolę. Chodźmy.
— Nie pójdę i tobie też nie radzę. Stracisz dwa pezy i choroby możesz się nabawić. Można się obyć bez takich rzeczy.
Rada była słuszna, lecz nie przekonała chłopca. Po wydaniu ludziom kolacji znalazł pośród młodszych robotników sobie towarzysza 1 poszedł do gospody. Powrócił o zmroku czegoś zatroskany.
— Widać, że wesele się nie udało naszemu kawalerowi — zauważył Dubowik do Łuczynki.
— Mówiłem ci, że tam same szkarady — rzekł Łuczynka.
— Nie wszystkie szkarady — odparł Kozyr. — Nasze ładne.
— Jakie nasze: żydówki?
— Są żydówki i są też nasze — chrześcijanki. Trzy to na pewno poznałem. Wszystkie młode, ładne i widać, że niedawno przyjechawszy. Jedna to nie ma więcej jak lat 18. A oczy! A włosy! A cera! A stan! Kwietna młodziuszka. Aż żal bierze. Jak ona tu wpadła, i czego — nie wiem. Czyż nie mogła stanąć do służby gdzieś uczciwej? Nie rozumiem.
— Trzebaż było wybadać.
— Kiedy nie mogłem się przystąpić za gau-czami. Inne nie mogą się doczekać klienta,