144 LOSY PASIERBÓW
waliło. Idźcie do domu i przyjdziecie we środę na szóstą. Ale na przyszłość uważajcie lepiej.
Oburzenie Zygmunta nie miało granic. Zawrzała w nim krew, zawierciły się pasją oczy i zacisnęły pięście. Lecz wytrzymał i odszedł bez słowa. Przebrał się w garderobie, spakował roboczą odzież i ruszył z nią do domu.
Stróż u bramy zastąpił mu drogę.
— Co niesiesz?
— Ciepłą odzież: spodnie wełniane, kurtkę, dwa swetry, skarpetki i yuardapolvo.
— I nic więcej?
— Nie — odparł zdziwiony pytaniem.
— A no chodź tu — wskazał mu budkę.
Przyjął z rąk Dubowika węzełek, rozwiązał go
i zaczął rewidować. Badał szczegółowo sztuka po sztuce, wsunął rękę w kieszeń, odkładał kołnierz, potrząsał. Z kieszeni guardapolvo wyciągnął grubą skibę szynki wędzonej, owiniętą w gazę fabryczną.
— A to co!? — zawołał tryumfująco.
Dubowik zdębiał. Tego się wcale nie spodziewał.
— Na złość mi koledzy włożyli — zaczął się bronić. — Przysięgam.
— Tak, tak, na złość — powtórzył uśmiechając się przebiegle. — Do oficyny!
Wydalenie było murowane. Za najmniejszą kradzież dyrekcja fabryki pozbawiała robotnika pracy, zamykając wejście na rok czasu.
ROZDZIAŁ XIII
Domka, dowiedziawszy się o przygodach męża, załamała się jak ongiś w Buenos Aires. Cios był ponad jej siły. Tak się cieszyli oboje posiadaną pracą, tyle się rodziło już u nich projektów i zapału do życia i tu naraz jakby piorun to wszystko rozbił. Rozpacz matki udzieliła się dzieciom i te również zaczęły kwilić.
Zygmunt dymił u okna tytoń i gonił wzrokiem do nieba. Wyglądał poważnie, lecz bez cienia rozpaczy. Zdarzyło się, że i on chlipał, lecz nigdy w jej obecności. Łzy jej przypominały mu, że jest jej opiekunem. Skupiał więc ca)ą swą wolę, dławił w sobie tkliwość i wytężał myśli, szukając na jej pocieszenie argumentów.
Wypalił papierosa i zaczął do niej twardo i zdecydowanie:
— Domka! Bój się Boga! Co ci matka umarła, czy co? Opamiętaj się! Wyżarli mię z fabryki, ale to przecież nie klamka nam jeszcze. Na Swifcie Argentyna się nie kończy. Pójdę w poniedziałek pod Nową, poproszę szefa jak w Swifcie i przyjmie mnie.
— A tam to ich nie ma? — rzekła, podnosząc spłukane łzami oczy. — Wyżrą cię i stamtąd wyrodki.
— Ależ nie róbmy z żaby słonia. Owszem, są i w Armourze podobne jołupnie, lecz oni nie