302 LOSY PASIERBÓW
i nie ostatni. Tu taki obyczaj. Teraz u pana zabrali, a drugi rok pan u kogoś zabierze i będzie skwitowanie. Jaka to strata? Ja to nawet bym chciał, ażeby ktoś moją czerepachę zabrał, ale nikt nie bierze. Nie ma o co się martwić.
— Ja i nie martwię się zbytnio. Ja tylko nie chcę, aby gach z mojej krwawej pracy korzystał.
— Macie majętność?
— Jest maszyna do szycia, pierzyna jest z poduszkami, komoda i wszelkie inne dobre rzeczy. Na razie poszła blacha tak jak stoi, ale wiem, że któregoś dnia gdy mnie w domu nie będzie przyjdzie z tamtym i pozabiera wszystko.
— To pan nie potrzebuje czekać na to. Trzeba wszystko sprzedać komuś, albo oddać na przechowanie.
— Właśnie w tej sprawie przyszłem do pana.
— Daleko pan mieszka?
— Na Genova, ale po tamtej stronie kanału, gdzie Progreso. Między jednym mostem a drugim.
— To wszystko zrobione będzie już dzisiaj. Ja dla swój człowiek od pierwszego słowa. Chodźmy.
Wdział bluzę od piżamy, zlecił coś żonie i wyszli.
— Weźmiemy tramwaj — zaproponował Bojka na ulicy.
— A cóż to ja maszynę na tramwaj przywiozę? Trzeba wziąć koń.
— To już pan sam później zadecyduje czym przewieźć. Wpierw niech pan obejrzy rzeczy i ustali co warto.
— To ja mam dwa razy za jedną rzecz jeździć?
— A jak panu się nie podoba coś, 'wtedy będzie narzekać.
— Co się ma niepodobać? Pan musi sprzedać, a ja potrzebuję kupić. O cenę nie będziemy się kłócić. Chodźmy po koń z wozem.
— Panie Szmujło, ja nie mam czasu na szukanie konia.
— My nie potrzebujem szukać. Ja mam swój człowiek na miejscu. Tu zaraz na Valparaiso. Pięć minut nie przejdzie i będziemy na wóz. Hajda trojka, śnieg puszystyj... Chodźmy! — pociągnął za rękaw.
Dawid Gutman miał własny wóz i pracował, samodzielnie. Przed chwilą powrócił z La Platy, odłożył konia, uwiązał go do wozu, podrzucił mu naręcz zielonej alfalfy i jął go wycierać workiem.
— W samą porę! — zawołał Szmujło ucieszony. — Jest maleńka droga.
— Dziś nigdzie nie jadę — odparł Dawid. — Dopierom z drogi.
— Bardzo blisko, z jakichś dziesięć kwartałów.
— Ni dziesięć, ni pięć nie jadę. Koń zmęczony to raz, sam jestem trocha niezdrów to dwa, i niedługo sabat zajdzie, to trzy.
— Meszygine! Gute giszeft!
— Co mi ten giszeft jak ja chory. Krzyże mi bolą. Nie jadę.
Mocny o szerokich krzyżach i piersiach siwak obejrzał się na przybyszów groźnie i stuliwszy uszy, tupnął nerwowo nogą, tak jakby chciał poprzeć stanowisko gospodarza.
— To znaczy, że ty już nie chcesz, abym ja był dalej twój klient! — rzucił Szmujło z gniewem.
— Słuchaj Szmujło, ja chcę żeby ty zawsze był mój klient, ale ja teraz chory jestem, nie mogię. Jak ci tak pilno, to sam jedź. Ja konia nie żałuję.
— Dawaj, tylko rychło!