184 LOSY PASIERBÓW
nie wrócimy. Może to nawet dobrze. Mówią ludzie, że nie ma nic złego, co by nie wyszło na dobre.
— Daj Boże, ale ja jakoś nie przeczuwam nic dobrego.
Uradzili, że spróbują jazdy na gapę, by zaoszczędzić parę pezów. Przeszli ze stajanie wzdłuż toru i ukryli się między sągami podkładów kolejowych, czekając na sposobną chwilę.
O dziesiątej wieczór nadszedł z zachodu długi w nieskończoność pociąg z owcami. Wygłodzone długą podróżą zwierzęta zalały stację żałosnym beczeniem. Wagony były piętrowe, miały szerokie szpary w ścianach i ławki po bokach przeznaczone do przechodzenia konwoju.
Worki uwiązali tasiemkami na plecach na sposób tornistrów i gdy pociąg ruszył z miejsca, wskoczyli na jedną z bocznych ławek, przesunęli się na koniec wagonu i stanęli na buforach, trzymając się szpar w ścianie.
— Uważaj pilnie, bo maleńka nieuwaga i kasza z nas będzie — ostrzegł Dubowik kolegę.
W jakąś minutę ktoś zakaszlał na dachu wymuszenie i za chwilę padło stamtąd w ich języku:
— Lepiej gramolcie się, chłopaki, tu do mnie, bo tam niebezpiecznie.
Przyjaciele poszli za radą życzliwego głosu i wydostawszy się na dach, legli pobok nieznajomego. Człowiek był młody jeszcze, uprzejmy i gadatliwy. Jabłoński się nazywał. Wracał z głębi kraju, gdzie pracował przy budowie toru. Dowiedziawszy się o losie rodaków, rzekł:
— Jeżeli chcecie, jedźcie na moje miejsce. Przedsiębiorca mi powiedział, bym mu przysłał dwóch morowych chłopców. Mam w Buenos Aires ziomków, widzę jednak, że twój los — wskazał na Zygmunta — jest gorszy. Więc jedźcie wy. Praca ciężkowata, ale płacą za 8 godzin 4.60 i nie okradają. Przycisnąszy siebie można zarobić. Jedźcie jak chcecie.
Propozycja wydała się Kozyrowi podejrzana, więc szturchnąwszy Zygmunta łokciem, rzekł:
— Jeżeli tam po tyle płacą, to czegóż rodak wyrywa stamtąd i to jeszcze na dachu?
— Jadę do domu, bo mama nieduża — odparł Jabłoński. — Siostra pisze, bym wracał bez odkładu. A jadę bez biletu, aby zaoszczędzić sobie. Prawdę powiedziawszy, to bez grosza nie jestem: po opłaceniu szyfkarty pozostanie mi parę setek w kieszeni; ale jak więcej tak lepiej. Wydatków będę miał do czorta. Ot — naprzód trzeba taki siaki garniturek sobie na drogę kupić. A wróciwszy do domu, to tam tylko daj. Podatki trzeba będzie opłacić zaległe, trzeba będzie też siostrze coś kupić, jakieś pantofelki, jakieś palciszko na zimę. Ja już czwarty roczek się badziam, więc jakżeż bez niczego?
— Jedźmy, Zygmuś — zapalił się Kozyr.
Dubowik się wahał. Bał się zawodu. Nie
chciał wierzyć, by przy takiej wędrówce bezrobotnych, dobrze płatne miejsce mogło przez kilka dni pozostawać wolne. Powiedział to dobrodziejowi, a ten mu na to:
— Ty myślisz, że wszyscy ci, co się włóczą wzdłuż toru, chcą i mogą rzetelnie pracować? Połowa z nich to inwalidy, albo złodzieje i trutnie. A tam potrzeba chłopców silnych i takich, co chcą pracować. Ciebie na pewno wezmą.
— A mnie? — podchwycił Kozyr z niepokojem.
— I ciebie wezmą. Jak będziecie razem, to wezmą. Jedźcie.
Aby rozwiać obawy rodaków do reszty, pokazał im przyświeciwszy zapałką, swój paszport