170 LOSY PASIERBÓW
przyjedzie z niczym. A może wcale nie przy-jedzie — łudził się biedak.
Ale ten czekał już na niego w Temperley od godziny z górą. Miał na sobie bardzo skrom-niutkie, ale już całe i czyste ubranie.
Obawiałem się, że ciebie baba zatrzyma — zagadnął wesoło.
— Właśnie że nie chciała puścić, ale przekonałem ją. No i cóż u ciebie? Wszystko w porządku?
— Wszystko. Listy mam w kieszeni.
Wykupili bilety do Cańuelas i po dwudziestu
minutach czekania wyruszyli w dalszą drogę.
Dwóm było weselej. Siedzieli na przeciwko siebie przy oknie i gwarzyli o swych kłopotach.
Po wydobyciu się z osiedli podmiejskich znowu wyjechali na bezludną równinę stepową. Niebo obłożone było jak przedtem chmurami, lecz deszczyk ustał i widoczność była doskonała. Wodząc oczami po stepie, szukali na sposób starokrajski jakiejś wsi, dworu, miasteczka z wieżą, kościoła, lecz na próżno. Gdzieniegdzie majaczyła lepianka mizerna, łatka zboża, stóg siana, czubek wierzbiny, lub wia-trak-pompa, a poza tym — równina zielona i bydło w rozsypce. Gdzie było troszeczkę wyżej, płowił się oset; na wklęsłościach zieleniła się soczysta i równa jak ruń trawa.
— Ile tu ziemi próżnuje! Ile z niej można Chleba wydobyć! — zauważył Dubowik w pewnej chwili.
— Niech wydobywają go sobie. Niech tu sami ją uprawiają — odparł Kozyr. — Dla nas jedna droga: zarobić na kartę i do domu.
Zygmunt uśmiechnął się gorzko.
— Ale tylko dla urodzonych w czepku. My już tutaj musimy pozostać. Na wieczność, czy na kilka lat, ale tylko tutaj. Innego wyjścia nie mamy. Mówiłem ci już o naszym położeniu.
— A ja ci mówię, że wrócisz. Jak to tak!? Sługom mikołajewskim, żydom niedowiarkom, Szwabom przeklętym i wszelkiej innej swoła-czy to jest w Polsce miejsce, a dla was to nie ma? To nie może być! Ja wróciwszy do domu, całą Lidę na nogi podejmę, ale was sprowadzę. Ot zobaczysz.
— Bardzoż ci dziękuję za to — mruknął z ironią. — Ale wpierw sam postaraj się wrócić.
Co jakieś cztery, lub pięć kilometrów stawały na drodze stacyjki z jedną lub dwiema szopami na zboże, z rampą do ładowania na wagon bydła i mniejszą lub większą grupą budynków gospodarskich. Niemal przy każdej stacyjce, o jakieś dwa, lub trzy stajania od dworca biwakowali przy torze bezrobotni. Na stacjach zawsze była woda pitna, przy nich łatwiej było coś wyżebrać lub ukraść, a nocą wskoczyć na wagon towarowy i przejechać kawał drogi na gapę.
Ciemniało już gdy przyjechali do Cańuelas. Niebo świeciło gwiazdami. Z południa ciągnął ostry, przenikający chłód.
Artel, do której mieli listy, mieszkała w namiotach podle ślepego, znacznie odchylonego od stacji toru. Ogółem dwudziestu czterech robotników było, w tym czterech Cordobesów, dwóch Hiszpanów, a reszta Bułgarzy i Czarno-górcy. I nadzorcą był Czarnogórzec, stary emigrant dobrze już władający językiem hiszpańskim. Ten jednak miał do swej dyspozycji wagon służbowy. Akurat w karty grał z trzema pupilami w osobach swego zastępcy i dwóch kucharzy. Przejrzawszy podane przez Kozyra listy, kazał jednemu z kucharzy zaprowadzić kandydatów do namiotu.