262 LOSY PASIERBÓW
była już w pełnym toku. Między pniami drzew roiło się od starych i młodych gauczów. Wszyscy bez różnicy wieku byli w swych zabawnych pasach z błyskotkami i z nożami u boku. Sporo pasterzy przyjeżdżało z sąsiednich estan-cji. Widocznie zaproszeni byli, lecz nikt ich nie witał i nie legitymował. Stawiali konie u płotu i szli wprost po asado. Na rożnach były pierwszorzędne, nie przekraczające czterech kilo jagnięta. Wino czarne 1 białe, ile dusza pragnęła.
Goście brali porcje pieczeni i napoju i odchodzili do swych przyjaciół zgrupowanych gdzieś pod drzewem. Jedyny w gaiku stół na kozłach i parę zydlów zarezerwowane były dla gospodarzy i ich świty. Zwykli gaucze siadali na pozbawionych mięśni głowach bydlęcych, kawałkach drzewa, lub wprost na trawie. Pili powoli i opowiadali sobie o koniach, o pojedynkach, kobietach i o dobrych i złych patronach. A każdy był napuszony — udawał pierwszego w swej okolicy szermierza na noże, mistrza w rzucaniu lassem, obieżyświata i króla serc kobiecych. Ale prócz nielicznych na farze gringos nikt samochwałom się nie dziwił i nie gapił się zbytnio. Ludziom spowszedniały już ich stroje, brawura, opowiadania i pieśni.
Atrakcję stanowiła czwórka grajków wędrownych. Czterech braci Inkasów ubranych w samodziały ludowe swego szczepu. Dwóch miało flety, jeden gitarę, a czwarty coś w rodzaju kobzy naszej. Ich osobliwe stroje i tęskne melodie zwabiły do siebie wszystkich wyrostków z dworu i zwracały uwagę nawet starych gauczów bywalców.
Tuż obok rozgwarzonego biesiadą placu, w dużym pobielonym ranczu generalny pisarz dworu w towarzystwie mayordomo wypłacał ludziom pieniądze. Do parapetu otwartego na oścież okna przystawiony był stół z atramentem. Pisarz stojąc w izbie przed oknem identyfikował przy pomocy mayordomo zgłaszających się sezonow-ców, oznajmiał ile ma pobrać każdy, potem podsuwał papier do podpisu i wypłacał należność.
Dubowik wyliczył sobie, że za 25 i pół dni należy się mu 204 pezy. Ale spotkała go niespodzianka.
— Zygmunt Dub-Dubowik — przedstawił się doczekawszy kolejki.
— Tak to on — potwierdził mayordomo.
— Masz otrzymać pięćset szesnaście pezów — oznajmił pisarz.
— Pięćset szesnaście ? ! — powtórzył zdumiony.
— Tak. Dla tych, którzy brali udział w pościgu za złodziejami, nie ma przerwy w pracy. 27 dni po 8 — pezów 216. I trzysta pezów extra. Razem — pięćset szesnaście.
Zygmunt podpisał drżącą ręką podany mu papier, otrzymał wymienioną sumę z pięciuset pezowym banknotem, złożył do portfelu i odszedł ku biesiadującym. Sam nie wiedział co ze sobą począć ze wzruszenia. Pieniądze wręczono mu na oczach kilku stojących przy nim kolegów, tedy za parę minut cala już artel wiedziała o otrzymanej przezeń nagrodzie. Jedni gratulowali mu, drudzy czynili pod jego adresem różne uwagi z dala. Gesty niektórych wydały mu się bardzo podejrzane. Wprawdzie miał przy sobie broń, ale wolał jej dla świętego spokoju nie używać.
— Strzeżonego Pan Bóg strzeże — pomyślał postanawiając zabezpieczyć się na wszelką ewentualność. Podszedł do wozu, dobył ze swego worka igłę z nićmi, ukrył się w przylegają-