224
LOSY PASIERBÓW
Nazajutrz przy pobudce oznajmił kolegom że do pracy już nie pójdzie.
— Cóż to ja matkę rodzoną czy ojca zabiłem, że mam tu zginąć z wycieńczenia? Nie pójdę. Wracam do Cataliny.
— Nie rób Janku głupstwa — jął perswadować koledze Zygmunt. — Przecież ty nie jesteś znowu taki słaby jak udajesz. Niski to niski ale mogę się założyć, że pośród tych ludzi są słabsi od ciebie. Wszyscy mogą, a ty nie możesz?
— Róbcie co chcecie — nie pójdę. I zdrowie i sumienie mi nie pozwala.
— Jak to sumienie?
— Dręczy mię los kobiet naszych. Całą tą noc śniłem Mańkę. „Co ty i gdzie robisz — mówiła — że nie przychodzisz jak obiecałeś? Nas tu gażegi do grobu zagonią”. Stoi mi w oczach dziawczuk biedny.
— Sen, braciszku, mara.
A zostaw go, niech robi co chce — rozgniewał się żyłanis.
— Masz rację... Niech robi. Cóż to ja ojciec jego, czyż brat? — rzucił zniecierpliwiony i odszedł. Ale po umyciu się powrócił i zaczął łagodniej :
— Co ty myślisz robić?
Sam jeszcze nie wiem. Może wprost do Bujnesu pojadę, a może coś innego wymyślę. Najpierw pójdę zobaczyć czy są żywe. Mam jakieś niedobre przeczucie.
— Może będziesz mógł mej babie pięćdziesiąt pezów posłać?
— A nie gniewasz się na mnie?
— Jeszczeby czego?
— No, to dawaj, poślę.
I zaopiekuj się tam moimi listami gdy przyjdą. Prosiłem o to Łuczynkę, ale ty ml przecież bliżejszy. Dobrze?
LOSY PASIERBÓW 225
— Ależ z przyjemnością.
— A jak zacznie się praca przedtem niż skończymy, to poproś Hiszpańca, by na nasze miejsce nie przyjmował innych, bo my na pewno wrócimy.
— Niepotrzebnie mi to przypominasz; ja sam będę o tym pamiętał.
Dubowik wręczył koledze 50 pezów, dał adres żony i poszli na matę. Po śniadaniu pożegnali się. Zygmunt z żyłanisem powrócili do pracy, a Kozyr pozostał w Osadzie, czekając płatnika.
— Co ma jęczeć codziennie, to niech lepiej idzie sobie — rzekł żyłanis. •— Baba z wozu — koniom lżej.
— Masz rację. Nie chce słuchać — niech idzie, gdzie mu się podoba.
Ale pomylili się. Odejście Kozyra spowodowało jeszcze większy kłopot. Na jego miejsce dozorca przydzielił do nich jednego z największych trutniów. Było w arteli dwóch na pół dzikich tubylców rodem z Chaco, uderzająco do siebie podobnych. Cery mieli śniade, łby duże, włosy czarne jak węgiel, gęste i szorstkie jak grzywa końska, oczy małe, przymrużone, chytre. Jeden miał na imię Juan, drugi Ramón. Obaj byli młodzi i silni, a zarazem okropnie leniwi. Co chwila spoglądali na słonko, palili gwarząc ciągle ze sobą i niezliczoną ilość razy na dzień chodzili do zboża za swoją potrzebą. Dozorca wkońcu wpadł na pomysł, aby ich rozłączyć. Juana odesłał do dźwigów, Ramona przydzielił do Polaków.
Dziedziczka wręczając o zwykłej porze śniadanie, od razu zwróciła uwagę na nieobecność Kozyra.
— A gdzie to mały? — spytała kolegów.
— Czeka w osadzie na płatnika.
— A to czemu?