234 LOSY PASIERBÓW
Leżę ja i słyszę jak ktoś podszedł do węgła, gdzie sypia ta zaraza i czymś: stuk, stuk, stuk! Potem jeszcze raz: stuk, stuk, stuk! Na ten znak trucień zaszeleścił na słomie, przepełznął pomiędzy śpiących do brzegu, zlazł na ziemię i zniknął za powietką. Jak dobre dwa papierosy wypalić szeptali o czymś za węgłem, potem znowu jak wąż na brzuchu powrócił na swoje miejsce. Tu coś będzie bardzo strasznego!
— Trzeba to gospodarzom powiedzieć.
— Po co? Po co nam śledztwo, po co nowy wróg? Bierzmy rozliczkę i wracajmy do Cata-liny. Tam już na pewno przyszedł materiał i ludzie pracują. Zarobiliśmy przecież trochę, tu już niewiele pozostało. Wracajmy braciszku.
— Niehonor będzie. Mołdawańcy powiedzą, żeśmy uciekli ze strachu. Trzeba być do końca.
— To znaczy, że mi nie wierzysz?
— Wierzyć wierzę, ale nikogo się nie boję.
— Poboisz się, ale już będzie za późno — odrzekł nadąsany.
Po dwóch dniach scena się powtórzyła: Litwin rzekomo znowu podsłuchał tajemniczą wizytę. Ale już nie namawiał Dubowika, decydując się na powrót bez niego. Zaraz przy śniadaniu poprosił o wypłatę i otrzymawszy ją w południe, pożegnał Dubowika.
Upał tego dnia był piekielny. Przedtem pociągał cokolwiek wietrzyk stepowy, a teraz ani listek na drzewie nie zadrgał, ani trawka się nie zakołysała. Słonko jak ogniem paliło. Ludzie ratowali się piciem chłodnej wody, ale to nie pomagało. Pot zalewał oczy i słabo się robiło. Z koni piana waliła ochłapami.
Nazajutrz parno było od samego rana. Na północnym skraju nieba ukazał się ciemny grzebień obłoków, ale już nie drobnił się jak w dnie poprzednie i nie uciekał w dal, a tylko ciemniał i pęczniał z każdą godziną. Patron z rządcą spoglądali na niebo z niepokojem i biedowali.
— Caramba! żeby tak jeszcze ze trzy dni chociaż potrzymało. Bodajżeż go!
— A może jeszcze rozgoni — łudzili się niektórzy z nadzorców.
Ale już wyraźnie zanosiło się na niepogodę. Obłoki zlewały się w czarną chmurę i zasłaniały niebo coraz wyżej i wyżej. W południe zgasło słonko i zaczęło grzmieć.
Patron kazał zatrzymać żniwiarki i wierszyć sterty. Zaledwie przystrzygli je z grubsza, gdy lunęła ulewa. W kilkanaście minut na udeptanym koło stert gruncie potworzyły się kałuże.
Ale wnet urwała przechodząc w cichy i drobny deszczyk. Niebo zaciągnęło się chmurą od brzegu do brzegu, zapowiadając dłuższą słotę.
Wszelka praca tego dnia w polu była już wykluczona, powrócili więc do Osady. Po trzech tygodniach trudów ciężkich przyszedł czas na odpoczynek. Zmienili mokrą bieliznę, otwarte strony poddasza zasłonili brezentem i popadali w słomę. Niektórzy pogrążeni w miłym śnie zrezygnowali z podwieczorku i kolacji.
Cichy i drobny deszczyk cedził aż do wieczora, potem zmienił się kierunek wiatru i zaczęły przepływać krótkie, lecz gwałtowne fale ulewy połączone z trzaskaniem piorunów. Raz lało jak z cebra, raz ledwie mżyło.
Dubowik obudził się nocą i oddał rozmyśla-lanlu. Według kalkulacji gospodarza żniwa pozostało tylko na trzy dni. Włączając je do dni już przepracowanych wyliczył, że ogółem otrzyma 200 pezów. Prócz tego miał zaszyte w marynarce 50 pezów, zapracowane przy kolei. Zaraz po wypłacie zamierzał jechać do Berisso. Powrót na Święta z pieniędzmi i zapewnioną pracą przy kolei sycił mu duszę.