164 LOSY PASIERBÓW
kać. Odjechałeś wtedy słowa ml nawet nie powiedziawszy, gdzie i jak mamy się spotkać.
— To prawda. Ja winowaty temu.
— Mówiąc ci szczerze, to ja wtedy trochę żal poczułem do ciebie. Razem przyj echaliśmy, tyle czasu wspólnie szwendowaliśmy się wszędzie i naraz — jakby między nami drużby nie było.
— żałowałem tego i wspominałem ciebie nie raz. Gdy czarni napadli na mnie, to pomyślałem sobie: Ech, gdyby to teraz Zygmunt się zjawił! Myżby wam pokazali jak z nami zaczynać! Ale nie było ciebie.
— Darować sobie nie mogę, że wróciwszy z kwadryży nie pojechałem do domu. Wtedy akurat jeszcze miałem na drogę, Ale już nie wrócisz tego.
— Napisz ojcu, to ci przyśle kartę okrętową.
— Ja wiem, że przyśle, ale ładnie to będzie? Wstyd! Wielki niehonor. I ubraniaż nie mam. żebrak.
— Jeszcze zarobisz i wyjedziesz. Najgorsze to już chyba przeżyliśmy. Sądzę, że ten Wiertniczy nam coś wywierci.
— Co takiego, na przykład?
Zygmunt powtórzył co słyszał w „światowidzie” i w Columbii.
— Bańki mydlane — rzekł Kozyr. — Za cóż te fabryki rząd nasz pobuduje? I po co? Jeżeli ma tyle pieniędzy, to już lepiej u siebie w domu coś urządzić, a nie tu w kraju obcym. Na przykład, w Lidzie naszej. Takie miejsce, taki punkt!
— To znaczy, że nie ma dla nas żadnej nadziei?
— żadnej, braciszku. Mówili mi starzy, porządni Wileńczuki, takie, co już urządzili się tutaj — że mają kuchnię bezpłatną na Re-tirze dla głodomorów urządzić i schron od deszczu. I to, w tym podobno jest więcej starania towarzystw polskich niż Konsulatu. Kuchnia, mówią, będzie na pewno, ale jakaż to pociecha?...
Zygmunt opuścił głowę i zamyślił się.
— Może żniwa coś nowego przyniosą? — ozwał się po chwili smętnie.
— Może i przyniosą, czekajmy. Innej rady nie ma. Ale ja wielkiej nadziei na żniwa nie pokładam. W pobliżu będzie przeludnienie. Jak ta cała biedota gnieżdżąca się wokół Bujnesu ruszy na żniwa, to patrony nie będą więcej płacić jak na kwadryży. A jechać w głąb kraju, trzeba mieć pieniądze i dobrego towarzysza, bo czarni gdzieś zarżną i wiedzieć nikt nie będzie. Ja bym ot i teraz wyjechał w kampę, gdybym miał z kim i za co. Dziś nad wieczór widziałem w jednej agencji kilka miejsc wolnych na kwadryży kolejowej. I nawet niezgorzej płacą: 3 pezy za 8 godzin pracy, 90 centów odliczają za jedzenie i spanie, 10 centów na papierosy, a 2 pezy może zostać na czysto.
— Mówisz na serio?
— Tak. Na serio. W Caftuelas. Coś 4 pezy bilet. Ale 5 pezów trzeba zapłacić tak zwany ko-misión, to znaczy za pośrednictwo.
— No to jedźmy, braciszku. Ja w Berisso nie mam już na co czekać. A na te wydatki wystarczy nam pieniędzy. Mogę ci nawet zwrócić cały dług. Trochę dzisiaj, resztę jutro, bo nie mam tyle przy sobie. Jedźmy.
— Jedźmy. Ja z tobą wszędzie zgodny.
— Tylko może już ktoś inny zachwycił ?
— Nie sądzę. Pięć pezów nie każdy ma I rzadko kto chce płacić tyle za pośrednictwo. Ale nie trzeba zwlekać.