198 LOSY PASIERBÓW
ła zagłuszyć tym w sobie ogarniający ją żal i oburzenie. Ale nie szło jej z czytaniem. Słuch łowił dochodzące z domu Suszyckich gwar i śmiechy. Wiedziała, że przedmiotem tej wesołości jest wyjazd jej męża w kampę i to ją bolało.
Dzieci tymczasem zaczęły prosić, by im zezwoliła bawić się w podwórku.
Po chwili wahania uległa ich prośbie nakazując, by nie odchodzili daleko od ranczy. Lecz nie uszło dziesięć minut gdy chłopak zwiastował matce, że Sacharynka zabrała Połę do siebie.
—- Idź zabierz ją do domu — rozkazała.
Posłaniec wrócił z opóźnieniem donosząc, że siostra bawi się u „grubego” na kolanach i nie myśli o powrocie.
Domka poszła sama. Wesołość w izbie nie ustawała. Stanąwszy przed drzwiami nie oparła się pokusie by posłuchać o czym mówią. Zaledwie stanęła, gdy rozpoznała głos Ananki.
— Nie będzie mu miejsca w całej republice. Wszędzie dosięgniemy...
Domka otworzyła szybko drzwi i wszyscy zamilkli raptownie, przenosząc na nią szelmowskie i jakby wylęknione spojrzenie.
— Mamo, „sinki!” — wrzasnęło dziecko radośnie. — Patrz ile! — wyciągnęła z zaciśniętą piąstką rączynę. — Pięć „sinków!”...
Matka wzięła córkę na ręce, wydarła jej z rączki monety i cisnęła je pod nogi ofiarodawcom.
— Antychrysty! — krzyknęła i wyszła trzaskając drzwiami.
Dziecko się rozpłakało na głos.
— ścichnij, głupia. Te ich pieniądze fałszywe. Judaszem śmierdzą. Ja ci dam lepsze prawdziwe. A oni niechaj udławią się swoimi sinkami.
Lecz argumenty te jakoś nie przekonywały dziecka. Dziewczynka darła się w niebogłosy, zalewając wrzawą podwórko.
Matka użyła jeszcze kilka pieszczot, potem podjęła dziecku sukienkę i dała po tyłku parę klapsów.
I to nie pomogło. A na dobitek i chłopak się rozbeczał:
— Za cóż ty ją mama? Onaż maleńka, nie winowata...
— Dobrze mówisz. Nie będę, ale ścichnijcie. Wiecie co? — wpadła na pomysł. — Pójdziemy sobie.
Córka naraz urwała.
— Gdzie, mamuśka? Może do taty?
— Ależ nie. Tata daleko.
— A to do ciotki tamtej?
— Jakiej ciotki? Nie mamy my tu ni ciotki, ni dziadźki, ni przyjaciela żadnego. Same Anty-chrysty dokoła. Nikogo tu nie mamy — powiedziała z żalem i zacisnęła zęby, by samej się nie rozpłakać.
— Do Bozi pójdziemy. Pójdziemy do Bozi.
— To znaczy do kościoła? — poprawił chłopak.
— Tak, do kościoła. Pójdziemy.
Wytarła mokrym ręcznikiem dzieciom zapłakane buzie, obuła je, zmieniła strój na sobie i ruszyła wzdłuż kanału w kierunku północnym. Dziewczynkę niosła, chłopaczek biegł obok.
Wieczór był bardzo podobny do wiosennych wieczorów w kraju. W gęstwie rozpłakanej wierzbiny kwiliło różne ptactwo. Z bujnej trawy, jaka się rozścierała po obu stronach ścieżki, wyzierały kwiaty. Brzęczały pszczółki, wrzeszczała gdzieś dziatwa. I własne też dzieci ciągle szczebiotały.
Ale to nie wpływało na jej ducha. Złośliwe przepowiednie ziomków napełniły jej serce trwo-