186 LOSY PASIERBÓW
I wypisał marszrutę. Trzeba było wracać do Canuelas, jechać tym samym torem aż do Mayo, a tam brać drugi pociąg do Cataliny.
Zbliżali się już do drugiej z rzędu stacyjki. Gdy pociąg przystanął, podziękowali rodakowi za jego uczynność, pożegnali go serdecznie i zeszli z dachu.
Po pół godziny czekania nadszedł konwój próżnych wagonów po wyładowanym w Buenos Aires bydle, zdążający na zachód — we właściwym dla nich kierunku. Przyjaciele weszli szczęśliwie na dach wagonu i ruszyli w stronę powrotną.
Noc była mglista i ciemna. Chłód na mokrym dachu przejmował do kości, lecz bezpiecznie było.
O pierwszej po północy minęli Canuelas i jechali dalej. Pociąg przystając krótko na każdej stacji, sunął ciągle na zachód.
— A nie mówiłem ci, że nie ma nic złego, co by nie wyszło na dobre? — przypomniał Kozyr, kontent ze szczęśliwego obrotu rzeczy. — Gdybym nie zaprotestował o wino, wcale nie wiedzielibyśmy, że jest „Catalinka”. A cztery sześćdziesiąt to nie trzy pezy. Skromnie licząc — jeżeli odłożymy sobie po trzy pezy, to za miesiąc będzie 75 pezów. Znaczy się na Kolędę będę w Lidzie. No nie?
— „Ni chwalisia, ale Bohu malisia”.
— No tak, ale chłopiec zdaje się nie łgał.
— Nie. Chłopiec sprawiedliwy, daj mu Boże zdrowie.
— A więc co? W zabobony nie wierzę.
O świcie zajechali do Almafuerte. Następną stacją miało być owe Mayo. Pociąg zatrzymał się nie dłużej jak na minutę i dalej ruszył.
Głodni byli obaj i przemarznięci do szpiku. W tobołach mieli gallety, ale nie chcieli ich otwierać. Ustalili że na stacji w Mayo nabiorą do kociołków wody i pójdą pieszo wzdłuż toru w pole, gdzie rozpalą ognisko i zagotują herbaty na śniadanie.
— Tylko żeby prędzej dojechać tam, bo ja już zębami z zimna szczękam — niecierpliwił się mały.
A maszynista jakby przeczuł ich życzenia, zagwizdał i przyśpieszył biegu. Jak dwa Zdrowaś zmówić, z morza rozesłanej po stepie mgły zaczęły się wyłaniać kontury miasteczka: wieża świątyni, zbiornik wody na stacji, wierzchołek wyniosłych topoli i domy. Coraz wyraźniej, coraz szerzej i liczniej.
A parowóz wciąż gwizdał i coraz bardziej śpieszył. Widocznie spóźnił się w swym rozkładzie. Obawiali się, że nie zatrzyma się na stacji i nie będą mogli zeskoczyć z dachu.
Ale zrównawszy się z dworcem stanął nagle. Na dworze widno już było kompletnie. Zza ustawionych na sąsiednich torach wagonów, dochodził gwar.
Przyjaciele unieśli głowy, aby rozejrzeć się — i cofnęli się raptownie. Tuż przy ich wagonie stał policjant z karabinem.
— Bdjense, muchachos! — krzyknął.
Druhowie jeszcze szczelniej przywarli się do
dachu.
— Bdjense, le digo! — powtórzył głośniej.
Nie było rady — musieli zejść.
Policjant kazał unieść ręce w górę i zaczął badać „łazikom” kieszenie. O dwa wagony w tyle inny funkcjonariusz rewidował dwóch gauczów. Na przedzie to samo się działo.
Ogółem czternastu pasażerów wysadzono. Niektórzy jechali wewnątrz wagonów. Zebrano wszystkich do kupy, gauczom odebrano noże, ustawiono w dwójki i odprowadzono do korni-