136 LOSY PASIERBÓW
obejmując wzrokiem worki. — Trzeba zabrać i z sąsiedniej kamarity. Zbierz to porządnie i jeśli ja nie wrócę w tym czasie, przenieś przez tamte drzwi — skinął głową za stertę — do mnie. Stamtąd pójdziemy razem.
Dubowik pozbierał worki do kupy, wytrząsł je z trocin, złożył, zwinął dokładnie w trąbę i miał już zarzucić na ramię gdy naraz zgasło światło.
— Zasadzka! — przemknęło mu przez myśl.
Poczekał chwilę i ruszył po omacku w stronę
domniemanych drzwi. Obszedł stertę, namacał ścianę, przesunął się podle niej w jedną stronę, potem w drugą — i nic. Wszędzie gładki i zimny mur. Krzyknął z całej mocy. Jak do grobu.
— Pułapka, nie ma co — irytował się. Przypomniał sobie opowiadanie robotników o tym, jak klika złośliwców swego czasu zagnała na tamten świat przez zamrożenie gorliwego stróża — i dreszcz go przebiegł.
— Nie, to przypadek — bronił się przed zmorą. — Nie może być, ażeby ten poczciwiec był na usługach tamtych draniów.
Szedł po omacku wzdłuż ściany z zamiarem odnalezienia tych drzwi, którymi weszli. Minął jeden kąt, drugi, trzeci i czwarty — a drzwi nie było.
Co to ma znaczyć? — zachodził w głowę denerwując się. — Czary jakieś, lub sen koszmarny? — Przecież rurą nie weszliśmy, ale drzwiami. Pewnie pomyliłem się w rachubie kątów.
Ciemność nieprzejrzana i cisza martwa napawały go zabobonnym strachem.
Posuwał się wolniej, badając ścianę ze zdwojoną uwagą i za trzecim kątem namacał wreszcie drzwi. Nie mógł jednak stwierdzić, czy to były te, którymi weszli, czy inne.
Nacisnął rękojeść zatrzasku, naparł ramieniem — i pot mu zimny wystąpił. Drzwi były czymś zawalone z przeciwnej strony. Jeszcze raz nacisnął rękojeść, uderzył w drzwi ramieniem z całej mocy — i to samo.
Dubowik ostatecznie się przekonał, że wpadł w sidła.
— Znaczy się koniec! — załkał w duchu. — I to taki głupi, taki nikczemny! Tylem razy z bitew krwawych cało wychodził, tyłem razy granicę sowiecką szczęśliwie przekroczył, czekis-tów w pole wyprowadził i wkońcu takie morze przepłynął, a tu kilka osłów zacofanych tak podjechało. Takich ciemnych jołupniów, co ży-dy kiedyś w workach do Argentyny przywieźli!...
Duszno mu i zimno robiło się na przemian. Łeb trzeszczał od myśli rozpaczliwych, serce trwoga ściskała. Czuł jak nogi pod nim więdną. Nie tyle go przerażała świadomość zbliżającej się śmierci, ile bolał go triumf wrogów i czekająca rodzinę niedola.
— Kto ukarze zbrodniarzy?! Kto pomoże nieboraczce?!
— świadków nie będzie, więc wmówią wszystkim, że to ja sam zbłądziłem i skostniałem. Domkę wtrącą w nędzę, złamią wolę, oddadzą na pastwę temu błyszczymordzie, dzieci zdeprawują, wychowując w nienawiści do wszystkiego co kocham. Banda Ananki zapijać będzie moje nieszczęście, a ten bydlak znęcać się będzie nad hołubką. Ani on duszy jej potrafi zrozumieć, ani wart jej urody i łaski.
Wraz z myślą płynęły poszczególne sceny zwycięstwa złoczyńców. Gdy doszedł do wyobrażenia, jak żona będzie dzielić łoże z Makrycą, to aż ryknął z bólu.