132 LOSY PASIERBÓW
W arteli już wiadomo było o jego bójce. Jednak musiał ktoś przedstawić ludziom zatarg w niekorzystnym dlań świetle, bo podczas gdy jedni podziwiali jego bitność i odwagę, drudzy mierzyli go wzgardliwym spojrzeniem jako warchoła.
Sadowski gratulował mu, obiecując przepić na jego cześć całą ąuincenę.
— Na Nueva Yorku nie było jeszcze takich wypadków — mówił. — Toż myśleć. Sam jeden rozbiłeś taką szajkę.
— Jak to sam jeden? A ty siebie nie liczysz? — zauważył żartem.
— He... Ile ja ci tam pomogłem bracie — rzekł obserwując chytrze Zygmunta. — Mówiąc szczerze, to tylko jednego kopniaka dałem Jer-makowi. Jednego, ale dziarsko.
— Kiedy to było? Jakoś nie przypominam sobie.
— Ty nie mogłeś widzieć. Gdy go wlekli do kranu przez sień. Ciemnowato tam było, więc ja zaszedłem z boku i jakem mu rżnął w tyłek... Co najmniej z tydzień posiedzi w domu zanim się wychucha.
— No, to dziękuję bracie. Zawsze co dwóch to nie jeden.
— Ale ty uważaj na siebie.. Mówili, że jak nie znajdą okazji zastrzelić ciebie, to najmią paru czarnych linżerów by zarżnęli nożami.
Rany na mrozie dokuczały w dwójnasób. Jednak przetrzymał, nie prosił zwolnienia. O północy dokończyli ładunek i dostali dzień odpoczynku, który przygoił Zygmuntowi guzy i rozpogodził ducha.
Lecz wydarzenia dni następnych znowu go wytrąciły z równowagi. Gdy w środę rano powrócił do arteli, Grek oznajmił mu, że jest przeniesiony do chłodni fabrycznej.
Wiadomość sprawiła Dubikowi gorzką niespodziankę.
— Czy dlatego, że niezdatny tu jestem, czy ktoś domaga się mego stąd usunięcia?
— Ani jedno, ani drugie. W chłodni teraz zabrakło kilku ludzi, a my możemy obejść się na razie ze starymi robotnikami. Po paru tygodniach znowu będziecie mogli do nas powrócić.
Dubowik nie wierzył temu. Miał przeczucie, że tu działa intryga Makrycy i poturbowanych na weselu „chrześniaków”.
Pożegnał kolegów i wyruszył na poszukiwanie mayordoma chłodni.
Był to potwornie olbrzymi kilkupiętrowy budynek bez okien, zamknięty wokół murem 1 warstwą płyt korkowych. Każde piętro dzieliło się na wiele wąskich, a długich izb zwanych kamaritami. Piętra łączyły windy i schody, kamarity — długie korytarze i sieć ulokowanych pod powałą torów. Mroziło się tu i szykowało na eksport woły i barany. Pracowano w tym dziale blisko pięćset ludzi, podzielonych na kilka sekcji.
Mayordomo chłodni rzucił okiem na numer chapy Dubowika, zajrzał do notesu i skierował go do Makrycy.
Zygmunt nie miał już teraz najmniejszych wątpliwości co do swych podejrzeń. W sekcji tej pracował Ananka z Kurnosowym i wielu przyjaciół z ich jaczejki.
Makryca przywitał Dubowika szelmowskim uśmieszkiem.
— A widzicie! — rzekł. — Przydałem się wam prędzej, niż się tego spodziewaliście.
Szyderczy ton głosu, ironia słów i triumfujące spojrzenia zdawały się mówić: mam cię gołąbku już w ręku.