100
LOSY PASIERBÓW
nia na większą ilość robotników nie było. A tłumy bezrobotnych mnożyły się i stawały coraz bardziej rozpaczliwe i nieposłuszne. Pchały się codziennie na gwałt do szefów, nie bacząc na groźby i kije marynarzy. Gdy Brown, lub Perez chciał wywołać z półkola faworyta, to na miejsce jednego wypadało z tłumu dziesięciu ludzi, którzy przesadziwszy plac strzałą, korzyli się przed urzędnikami jak przed bóstwem i błagali o przyjęcie.
Tłum był w przygniatającej większości słowiański. W masie obywateli polskich Dubowik dużo spotykał ziomków, pochodzących z północno-wschodnich województw. Lecz nie kwapił się do nawiązywania z nimi bliższej znajomości. Spostrzegł, że co drugi jest już uprzedzony do niego i patrzy nań zezem. Parę razy na własne oczy widział jak któryś z przyjaciół Ananki wypalając przed wejściem do fabryki ostatniego papierosa, szuka go wzrokiem w tłumie, potem podchodzi do stojących u niego z tyłu ziomków i nawiązuje z nimi rozmowę, gestykulując coś pod jego adresem.
Któregoś dnia w południe obserwując strumień wypływających z fabryki robotników, spostrzegł Makrycę. Dubowik wysunął się żywo z półkola i wyszedł dobrodziejowi na spotkanie.
— Dzień dobry panu! — rzekł zastępując mu drogę.
— Dzień dobry — mruknął trochę nieswoim głosem i dla zatarcia zmieszania chrząknął parokrotnie. Na twarz mu wystąpiły rumieńce, oczy miały wyraz lęku i poczucia winy.
— Jak się pan ma?
— Doskonale. A wy?
— A ot — jak pan widzi.
— A żona z dziećmi? — spytał i wstrzymał oddech, obserwując Zygmunta.
LOSY PASIERBÓW 101
— Hodują się. Dziwią się, że pan do nas więcej nie przychodzi.
— Kiedy naprawdę, wciąż jakoś nie wypadało.
— A jak tam panie sprawa pracy dla mnie?
Twarz Makrycy szybko się rozjaśniła, strojąc
w obłudę i pychę.
— Bardzo dobrze. Mówiłem Już z szefami. Zgadzają się przyjąć, ale ja widzicie, chcę aby was na efektywę przyjęli, a nie na czang. Dlatego zwlekam, czekając na miejsce. Dziś, lub jutro wyrzucę jednego Turka, więc sprawa się ułoży.
— A nie możnaby tak bez wyrzucenia?
— To jest drań jeden. My już dawno zbieramy się go pozbyć.
— Jakżeż panu będę wdzięczny!...
— Bądźcie spokojni. Dzień wcześniej, dzień później — to już wszystko jedno. Może wam pieniędzy trzeba?
— Dziękuję za troskę; na razie mamy coś niecoś.
Makryca tłumacząc się że mu śpieszno na obiad pożegnał uprzejmie „faworyta”, obiecując przyjść w niedzielę.
Lecz nie przyszedł ani w niedzielę, ani w dni następne. Przysłał tylko któregoś dnia pudełko bombonów dla dzieci.
Czas płynął, a w sytuacji Dubowników nie było zwrotu na lepsze. Jakoś zawodziły wszystkie ich rachuby. A życie kosztowało. Trzymali się jak najoszczędniej, lecz żyjąc w mieście za najdrobniejszą rzecz do garnka trzeba było płacić i grosz szybko topniał. Wydali co pozostało od sprzedaży pierzyny, sprzedali jeszcze poduszkę puchową i pożyczyli już 10 pezów u Stasi.
Dubowik zaczynał się niecierpliwić. Widoków na rychłe uzyskanie pracy nie było, pieniędzy