292 LOSY PASIERBÓW
— Więc to pan?! Patrzajcie... Jabym nie poznał — rzekł Wygnaniec.
— W tym obwiązaniu i rodzona matka, by nie poznała — dodał Gruby.
— I gdzież to tak?... Cóż to się przydarzyło, braciszku?
Zygmunt chciał dobrodziejom dokładnie opisać wszystko co go spotkało po pożegnaniu się z nimi w tramwaju lecz nie był jeszcze w stanie. Brakło mu tchu i płakać mu się chciało. Łapiąc co parę słów oddech, poinformował w krótkich kilku zdaniach, że żony swej w ran-czy nie znalazł, że mieszkający w nim łotry zwabili go do Ensenady i tam napadli.
— Pomóżcie mi bracia kochani! — błagał. — Poszukajcie gdzie ona mieszka. Boję się, że ją gdzieś zakatrupili. Pomóżcie.
— Zrobimy co można, ale bez jęku. Bez jęku, mój drogi — skarcił prezes.
Po chwili narady ze sobą wyszli ze sali. Wrócili w dobre pół godziny z minami bardziej poważnymi. Twardowski przysiadł na brzegu łóżka i pochylając się do chorego zaczął półgłosem:
— Musimy przewieźć rodaka do kliniki prywatnej. Stan choroby potrzebuje dobrego leczenia, a tu tylko studenci się praktykują. I trzeba się zabezpieczyć przed tymi łotrami. Widać, że to banda dobrze zorganizowana. Może rodaka w ten czy inny sposób wykończyć. Rozumie pan?
— Róbcie panowie jak uważacie. Jak będę żył, to odwdzięczę się. Tylko proszę was... — zaciął się.
— Tylko co?
— Nie zapomnijcie zabrać rzeczy jakie są. Nie zapomnijcie marynarki, tam paszport i... — znowu się zaciął.
— Ty tu żadnych rzeczy nie masz — oznajmił Chudy.
— Jak to? I marynarki nie ma?
— Nie ma. Są tylko spodnie, sandały, poplamiona krwią bielizna i carski paszport na imię Łukasza Wożyka.
Cios był ponad siły chorego.
— Znaczy się koniec nam! — jęknął i zemdlał.
Ocknął się dopiero o świcie w prywatnej klinice przy ulicy 55. W niedużym, lecz czysto utrzymanym pokoju, stały dwa inne łóżka z chorymi. W kącie przy stole z lekarstwami czuwała pielęgniarka.
Jak przez mgłę przypomniał sobie nosze, stół operacyjny i lekarzy w maskach. Myśli jednak miał jasne. Bez trudu przypomniał sobie wszystko, co poprzedziło przeniesienie jego z Po-liclinico i całą okropność swego położenia. Lecz przyjął to już z rezygnacją. Spać mu się chciało, ale nie mógł zasnąć. Zasypiał i budził się co chwila.
Przed południem zjawił się pan Twardowski. Teraz zdawał się być spokojny i beztroski. Pielęgniarka podała krzesło.
— Jak się masz, gauczo? — zaczął żartobliwie, siadając.
— Dobrze. Może widzieliście już żonę? — spytał.
— Kiedy? Kiedyż to był czas na szukanie?
— Ja tylko tak sobie. Dziękuję wam kochani.
— żonę znajdziemy na pewno. To nie jest tak ważne. Najważniejsze to zdrowie twoje, rodaku. Doktór powiedział, że będziesz żył, ale musisz zachować przez jakiś czas zupełny spokój. Przychodzę więc uprzedzić ciebie, że w ciągu jakichś dziesięciu dni nie będziesz miał żad-