278 LOSY PASIERBÓW
— Prawda. A to pan prezes Jan Twardowski we własnej osobie — odwzajemnił się.
— Jakiż zaszczyt! — zawołał ze szczerą radością. — Więc do jutra, panowie.
— Do jutra, rodaku.
Zygmunt zabrał worek, wyskoczył z tramwaju i przeciąwszy jezdnię w poprzek, zanurzył się w swój zaułek.
Teraz już nie więcej jak dwie minuty drogi dzieliło go od domu. Kwartał zaułkiem i jakieś dwadzieścia parę kroków od Gćnova. Sercu zdawało się być ciasno w piersiach. Czuł przyśpieszone jego bicie i błogie krążenie krwi po całym ciele. Chciało się mu przeskoczyć ten kwartał susem, lecz zmusił siebie iść powoli, aby przedłużyć tę rozkoszną chwilę, na którą tyle czekał i tak ciężko harował.
W zaułek przenikało trochę światła z Sesenta, a na Gśnova tylko gwiazdy świeciły. Lecz noc nie była ciemna.
Podchodząc do furtki, dojrzał w oknie swej chatki światełko. W ogródku i na chodnikach była cisza, w oknach domu Suszyckich mrok.
— Trzeba im figla spłatać — pomyślał. Otworzył po cichu furtkę, przeszedł na palcach kawał ścieżki i ukrywszy się za krzakiem, zaczął kukać:
— Ku-ku, ku-ku, ku-ku!
— Quićn es? — zagrzmiał ochrypły głos mężczyzny przy ranczy i ukazała się na ścieżce jego sylwetka.
Dubowikowi zadrżały nogi. W rozkołatane radością serce jakby kot pazury zapuścił.
— Quiśn es?! — krzyknął nieznajomy po raz drugi, idąc ku furtce. Przy ranczy ukazał się cień drugiego mężczyzny.
Zygmunt przypomniał sobie pozostawiony w
Catalinie rewolwer i żal go ogarnął. Zdecydował się ujawnić.
— Buenas noches, seńor — powiedział, wychodząc z ukrycia.
— Buenas noches. Kto ci zezwolił tu wejść?!
— Przepraszam. Czy to jest kwartał Fanto-niego?
— Tak, Fantoniego. A co chcesz?
— Znaczy się nie pomyliłem. Ja parę miesięcy temu wyjeżdżając w kampę, zostawiłem w tym ranczo żonę z dziećmi, a teraz was tu widzę.
— A, to twoja żona?! Ona już dawno stąd się wybrała. Od dwóch tygodni my tu mieszkamy.
— A ona gdzie?
— Gdzie? Zdaje mi się, że mój kolega wie. Ja to nie wiem. Zachodź — burknął zawracając ku ranczy.
Zygmunt po chwili wahania ruszył za nieznajomym powoli. Ogarniał go niepokój, lęk i oburzenie. Aż duszno mu się zrobiło z nawału przykrych uczuć.
Drugi lokator siedział na progu rozwartej na oścież ranczy i popijał matę.
— To jest mąż tej kobiety, co tu żyła — oznajmił pierwszy. — Ty zdaje mi się mówiłeś, że wiesz gdzie mieszka?
— Tak, wiem — odparł i odpowiedziawszy na pozdrowienie gościa, podsunął mu stołek o trzech nogach.
— Spocznij sobie. W ranczy duszno jak w łaźni.
Zygmunt rzucił na ziemię worek i zajmując wskazane miejsce, obserwował lokatorów. Obaj byli krępi, daleko po czterdziestce, od wielu dni nie goleni i upaprani węglem.