146 LOSY PASIERBÓW
mają z tymi łączności. Tu im nie Rosja. Tu był przypadek. Przypadek chciał, bym trafił akurat do tej części fabryki, gdzie ta szajka się dobrała i zagnieździła. Wpływ ich kończy się na chłodni Swiftu. Słyszałem że w „Kon-servie” i „Plaży”, gdzie jest więcej -Argentyńczyków, inny duch panuje. Słowo daję, że w Armourze takie rzeczy mnie nie spotkają. Jestem już nauczony. Ot zobaczysz, że za parę dni twój chłopak znowu powstanie na nogi.
— A nawet gdyby się nie udało mi tak od razu wstąpić do nowej, jak zamierzałem, to jednak sytuacja nasza jest dziś lepsza, niż przed miesiącem. Obliczyłem, że mam otrzymać w Swifcie 90 pezów. żyjąc skromnie, może nam wystarczyć tego prawie na dwa miesiące. A potem już żniwa będą blisko. Wszyscy mówią, że w żniwa pracy bywa w bród.
— No, a ty dokąd będziesz beczeć?! — burknął do córki. — Tamte posłyszą i cieszyć się będą z naszej biedy. Może nawet już stoją pod drzwiami.
— Masz rację — podchwyciła Domka. — Stasia to nic, ale tamtej szelmy nie cierpię, ścichnij, żaba!
— Ty wiesz? Już mnie dzisiaj namawiała, by z tej racji, że ty pod Makrycą pracujesz, upiec tort i zanieść mu wieczorem na mieszkanie. Jędza spod ciemnej gwiazdy. Szuka różnych sposobów, ażeby zaprowadzić mnie do niego. Ale niedoczekanie jej! Teraz miotłą ją pogonię, jak się wetknie tu do mnie. Swacia Judaszowa!
Ostatnie zdania wyraziła prawie krzykiem, potem zwracając się do męża dodała po cichu:
— Jak stoi pod drzwiami, to niech posłyszy jędza.
Zygmunt ujął ją dłońmi za lica i złożył pocałunek.
W poniedziałek z rana otrzymał w fabryce swój zarobek, odwiózł żonie i w południe stawił się pod „Armour”. Tłumy bezrobotnych były ogromne i burzliwe jak dawniej. Porządek przyjęć również w niczym się nie zmienił. Tylko straż była liczniejsza: zamiast jednego, przechadzało się przed tłumem trzech marynarzy. Każdy miał rewolwer u boku i zwykłą pałkę w ręku.
Przeglądając szeregi biedaków, Zygmunt zauważył, że wszyscy ci, co dawniej ujadali na niego, teraz starają się go nie widzieć.
— Boją się, bym któregoś nie sprał, jak tamtych na weselu — pomyślał z zadowoleniem.
Z nieprzytomnego przepychania się niektórych osób na czoło półkola, i z urywków prowadzonej po obu stronach rozmowy wymiarko-wał, że jest zapotrzebowanie na większą ilość ludzi, ruszył zdecydowanie ku niemu.
— A dónde nas? — zastąpił mu drogę chu-derlawy o śniadej twarzy marynarz.
Zygmunt chciał go ominąć, lecz ten pochwycił go za rękaw i walnął pałką przez skroń.
— A dónde vas, animalf — powtórzył.
Tłumy pochwaliły brawurę marynarza wesołym wrzaskiem.
Zygmunt zapomniał o świecie Bożym. Wyrwał chuderlakowi z rąk pałkę i pochwyciwszy go za szyję, tak pocisnął, że mu o mało oczy nie powyłaziły na czoło.
Koledzy przyskoczyli mu na pomoc:
— Largalo!! — wrzasnął jeden, mierząc z rewolweru. Drugi walnął zuchwalca pałką w potylicę.
Dubowik opamiętał się i opuścił ręce. Marynarze nałożyli mu kajdanki, przeszukali kieszenie i wyrżnąwszy parę razy pałką po grzbiecie, pognali do przystani łodzi przewozowych.