242 LOSY PASIERBÓW
lił się w dół i stanęła im w poprzek bagnista dolina, pokryta mizernym laskiem. Don Juan Josś skręcił bez namysłu w prawo i trzymając się brzegu moczaru prowadził orszak dalej.
— Niech się dzieje co chce, ale muszę trochę odsapać się — powiedział do siebie Zygmunt, zwalniając w stępa.
Na dworze uspokoiło się trochę i zdało się już widnieć. Lecz zaraz znowu pociemniało nagle, tak, że zaczął tracić z oczu swych towarzyszy. Silny podmuch wiatru z tyłu doniósł wyraźnie tętno licznych kopyt i nawoływania: Hopa, hopa!
Zygmunt żarnął konia biczyskiem i pognał znowu galopem za towarzyszami. Zdawało się, że tylko na parę minut zwolnił biegu, a już ledwie dognał orszak. Przekazana wiadomość o wrzawie z tyłu ucieszyła świtę.
— Gracias a Dios, to oni! — zawołał mayor-domo. — Niedługo ma być grobla przez moczary. Oni tam śpieszą. Tam ich nakryjemy. Prędzej i trzymać się jak najbliżej krzaków, bo jak dostrzegą nas — zmienią kierunek. Gracias a Dios! Vamos muchachos!
— Vamos, Vamos!
Lecz bagnisty przy krzakach teren utrudniał jazdę i dystans między nimi, a posuwającą się po twardym gruncie karawaną złodziejską, coraz się zmniejszał. Przybierający na sile wiatr, popychał za nimi nową nawałnicę i donosił coraz wyraźniejsze tętno kopyt i nawoływania: Hopa! Hopa! Hopa! Wszyscy już to słyszeli, mimo huku burzy i łopotu po bagnistym terenie kopyt własnych koni. Przekonali się, że nie zdążą na czas do mety.
— Stawajcie tu! — rzucił stary gauczo pod adresem Pabla i Kowala, wskazując na grupę ceibos, a sam z resztą ludzi przejechał jeszcze z dobre stajanie i ukrył się w cieniu wikliny.
Zaledwie się ustawili, gdy szurgnęła ulewa tak ostra, że konie przed jej chłostą nie chciały ustać na miejscu, a szum zagłuszył tętno i nawoływania.
Ale trzeba było uważać. Osłaniając się przed wiatrem łokciami wytężali wzrok przed siebie, aż w gęstwie przetkanego deszczem mroku dostrzegli cienie złodziejów.
Na przedzie jechał samotny jeździec. O kilkadziesiąt kroków za nim ukazał się drugi, a za tym już sunęła długa kolumna koni.
Don Juan Jose gwizdnął w palce i zaskoczywszy jeźdźcom drogę zawołał:
— Alto alli, salvajes!f
Pasterze nie czekając na skutek wezwania zarzucili lassa, a Zygmunt zgotował broń do strzału.
Czołowy jeździec otworzył ogień z pistoletu, lecz zaraz wpadł szyją w rzuconą pętlę, spadając na ziemię. Był to nielada sukces pasterza. Aby trafić w nocy i to przy takiej pogodzie, trzeba było nie tylko wprawy, ale i szczęścia.
Rzut drugiego pasterza chybił i złodziej rzucił w niego własne lasso. Dubowik chcąc pasterzowi przyjść z pomocą zamierzył sypnąć w złodzieja śrutem, ale spostrzegł, że z prawej strony inny jeździec wali wprost na niego, więc ruszył mu na spotkanie.
— Alto alli salvajes! — użył słów mayordo-ma i wystrzelił ponad głowę konia przeciwnika. Tamten w odpowiedzi wypalił dwukrotnie z pistoletu i to tak szybko po strzale Zygmunta, iż mogło się zdawać, że wszystkie trzy strzały padły z jednej ręki. Jedna z kul złodzieja ugo-