110 LOSY PASIERBÓW
Obejrzał się na innych i zniżywszy głos ciągnął:
— Tyś naprawdę Polak, czy tylko, że paszport masz?
— Naprawdę i to od wiek wieków.
— I ja też Polak — rzekł po polsku.
— A któż was ochrzcił Kuźmą?
— Ja nie jestem żadnym Kuźmą. Na imię mi Kazimierz. Kazimierz Sadowski. Pochodzę z Białostockiego.
— Więc czemu was nie nazywają prawdziwym imieniem?
— A ot, powiedziałem raz żartami i tak poszło: Kuźma i Kuźma. Myślę sobie: skoro ja umiem po rusku, to po co ja mam dowodzić każdemu, że ja nie ruski. Wy wiecie, że ich tutaj i na fondzie o wiele jest więcej niż naszych. A na nas jak na wilków patrzą. Dawniej, to gdy cokolwiek takiego — to miatieżnik, a teraz to już — wróg roboczych.
— Macie tu rodzinę?
— Nie, bracie! Ni rodziny, ni chaty, ni pieniędzy. Wszystko koniki w La Placie zabrali i kiniele.
— Więc po co gracie?
— Hm... To się tak mówi, po co. Przegrasz, to kajasz się człowiek, przeklinasz siebie, ale jak przyjdzie sobota, to znowu się jedzie. I tak już 20 lat, braciszku. Gdybym to chociaż babę miał..
— To ożeńcie się.
— Łatwo powiedzieć. A z kim? Młoda i porządna nie pójdzie za starego, a wziąć starszą, taką z trzeciej, czy z czwartej ręki, to niebezpieczne — zarżnąć nocą może. A do kraju jechać po żonę — kapitału trzeba. Nie ma rady bracie. A ty słyszałem z rodziną?
— Tak, chwała Panu Bogu, z rodziną.
— Gdy załadujemy okręt, zajdziem na kieliszek do Gryszki.
— Owszem, zajdziem.
Czas przy pracy płynął szybko. Nie opatrzyli się, gdy dozorca zaklaskał na obiad. Pośpiech był w ładunku, więc posiłek przygotowała kuchnia fabryczna gratisowo. Po godzinie odpoczynku powrócili do chłodni.