200 LOSY PASIERBÓW
gą. Czuła się przygnębioną. Miała nieprzepartą chęć do płaczu.
Po wyjściu na Montevideo zawróciła na most i minąwszy go, szła dalej trotuarem wyglądając wieży kościoła. Nigdy w nim jeszcze nie była i nie widziała go nawet. Słyszała tylko w ciche ranki bicie dzwona w tej okolicy.
Ale w końcu zmuszona była zapytać przechodniów, sama nie mogła trafić. Sądziła, że to będzie wspaniała świątynia, jak w kraju po miastach: z wieżą niebotyczną i bramą ozdobną; a tymczasem znalazła kaplicę mizerną, bez tynku, bez wieży i z dziurawym dachem. Wyglądała na stodołę dworską lub magazyn stacyjny. Na szczycie dachu stała brama betonowa z żelaznym krzyżem na wierzchu i niedużym dzwonem u spodu. Wewnątrz jednak był jaki taki porządek. Tylko chorągwi kościelnej brakowało i kwiatów żywych przy posągach. Nikt się o to nie zatroszczył.
Młody zakonnik głosił z ambony kazanie. Wiernych nie było więcej jak sto osób i to przeważnie kobiet. Pośród mężczyzn przeważali Włosi, nowi emigranci.
Domka zmówiwszy przy progu pacierz, podeszła do posągu Zbawiciela i padła przed nim na kolana.
Jezuniu mileńki. — zaczęła. — Bożenka mój święty. Tyś u mnie jedyny teraz pozostał. Jedyny w tym kraju opiekun i obrońca. Usłysz mnie, pomóż nam jeszcze raz. Tak jak kiedyś
nas z niewoli bolszewickiej wyprowadziłeś _
przez lasy głuche ciemnymi nocami, między straże ichne, strzelanie i psy wściekłe; jak przeprawiłeś nas niedawno z dziećmi przez te wody straszne, burzą zwołnowane, tak teraz wyprowadź nas z teł Sodomy. Z tego gniazda grzeszników piekielnych, którzy na nas bez żadnej winy się nawalili.
— Jakież my wrogi roboczych? Za jakichżeż to my bili się grafów? Komuż to my życie i chleb odebrali? Któż na nas harował? Kto, gdzie, kiedy, jak? Cóż oni wymyślają na nas? Po cóż im zguba nasza? Cóż my komu szkodzimy? W głowie im chyba się pomieszało, albo dusze swe już diabłu sprzedali, bo nawet i przeciwko Tobie ważą się nikczemniki blużnić...
— Udaremnij ich złośliwości wszelkie, Jezu-niu! Zrób by nie sprawdziły się ichne przepowiednie o moim mężu. Niech on powróci do nas biedaczek z tej kampy żywy i zdrowy. Daj nam miejsce w tym kraju do życia, bo nie mamy gdzie jechać. Zaopiekuj się nami, Jezuniu. Błagam Ciebie!... Serce swe przed Tobą ścielę...
Tu nie wytrzymała i wybuchnęła płaczem. Tłumiona dotąd gorycz znalazła swe ujście. Polały się łzy, rozdygotały nerwy, zakwiliły spazmatycznym wzdychaniem płuca. A za matką i dzieci się rozpłakały.
— Mamuśka, co tobie? Czego ty, mamuśka?!
Pilnująca porządku dewotka przybiegła uspakajać hałas. Domka zorientowała się o co idzie, zdławiła w sobie szloch, utuliła dzieci i stanęła pokornie przy ścianie, wsłuchując się w słowa kaznodziei. Nie mogąc nic zrozumieć, po paru minutach przeszła do posągu Matki Boskiej i zaczęła odmawiać litanię.
A młody kaznodzieja wciąż gromił wiernych. Mówił bez namysłu i z zapałem unosząc się dla podkreślenia ważniejszych momentów na palcach i gestykulując rękami. Ale widać nie trafiał do przekonania słuchaczy, bo mężczyźni w kilku miejscach rozmawiali ze sobą półgłosem i patrząc na ambonę, uśmiechali się. W pewnej chwili młody Włoch zabrał głos: