320 LOSY PASIERBÓW
Zygmunt zaniepokoił się na dobre. Znać było, że leżał tu niedawno mostek, który ktoś zburzył celowo. Rozejrzawszy się uważnie, spostrzegł, że wystają z szuwarów w pewnym miejscu końce ciosanych żerdzi i posłania.
— Czyżby to nowa zasadzka na mnie? Czyżby i Gonzales z Limayem mogli być z nimi w zmowie? To by było potworne! Ale tak wygląda.
W tej samej chwili doszło z przeciwka pianie koguta. Bliskie, ale jakieś trochę nienaturalne — jakby przytłumione, a chwilę drugi raz.
— Ku-ka-re-ku!! !...
— Jeśli przypuszczenie moje nie jest mylne, to to jest wabik — pomyślał przesuwając dłonią po kieszeni, gdzie miał rewolwer. — Ale teraz już nie pójdzie wam tak gładko. Teraz nie dam się nabrać.
Tu pianie znowu się powtórzyło. Zygmunt sprawdził zawartość magazynka, przesadził rów, zeszedł w szuwary i ruszył nimi ostrożnie w kierunku zagadkowego piania koguta.
Teren był grząski, a dzika, wyższa od niego na łokieć trawa miejscami była tak gęsta i spleciona ze sobą, że musiał przystawać i owinąwszy dłoń czapką, łamać nieprzystępne źdźbła. Czubate ceibo i krzewy spowite w madreselwę wyglądały z dala jak kopice siana. Miejscami biegły race powojów aż ku szczytom drzew. Przytłumione pianie koguta powtarzało się bez przerwy.
Po kwadransie przedzierania się gęstwą puszczy wyszedł na polanę co najmniej siedmio-morgową, ogrodzoną dokoła wysokim wałem ziemnym i pierścieniem żywych topoli.
Zygmunt wyszedł na wał i rozejrzał się. Na prawo od wylotu grobelki, którą opuścił w le-sie, stała kukurydza łopuszysta, a za nią — w głębi polany — widniały winogrona i budynki na słupach,, przy nim i na lewo od niego leżały działki fasoli na tyczkach, pomidorów 1 kartofli. Przy kartoflach grzebało w ziemi dwoje drobnych ludzi. Zygmunt przyjrzał się postaciom uważnie i poczuł że sercu jego ciasno się robi w piersiach.
— Domka!! — krzyknął z całej mocy, wrzucając w to wszystkie czucia zbolałej duszy. — Domka, łubka moja!
Drobna postać uczyniła zwrot w jego kierunku.
— Łubka moja!! — powtórzył i puścił się ku niej biegiem.
I ona ruszyła ku niemu. Zrobiła kilka kroków i upadła. Podjęła się i znowu runęła.
W pół minuty był przy niej. Porwał ją na ręce i przytulił do piersi.
— Domka! Mileńka moja!... Serce kochane!
Wpierw odpowiadała mu spazmatycznym szlochem słowa nie mogąc wymówić, potem zaczęła z lamentem:
— Co z tobą?! Zygmuś! Gdzież ty tyle?!... Bożeczkaż mój Boże! A myż myśleli, że ty naprawdę już...
Przeszło mu przez myśl, że nadmierne rozczulanie może ją zabić, więc nadrobił miną i zaczął ją karcić.
— No, nie rozśliniajże się zbytnio! Przestań! Co było, to było, ale już minęło. Myż nie dzieci.
— Co ci było? Gdzież ty tyle?!
— Ogłuszyli mnie do Ensenady podstępem zaprowadziwszy. Ale nie udało się wykończyć.
— Do Ensenady, ciebie?!
— Tak. Dwóch burłaków czekało na mnie w ranczy naszej. Po cóż tyś wyprowadziła się?
— To znaczy się przeze mnie? Ja winnam?