124 LOSY PASIERBÓW
Wasz capataz i mayordomo są moimi przyjaciółmi.
Zdawał się być szczerze życzliwym. Przepijał raz po raz do obojga, podsuwał potrawy, podtrzymywał rozmowę, bawił się z dziećmi.
Tymczasem salon napełniał się wrzawą. Goście pili bez miary. Alkohol burzył krew, podniecał nerwy i zamraczał umysły. Ludzie tracili panowanie nad sobą, wyrażali się wobec kobiet nieprzyzwoicie, brali je za stołem w objęcia, wywołując wrzaski. Raz po raz zrywały się krzyki jakby na bitkę się zbierało.
Niesamowite zachowanie się niektórych gości zaczęło ściągać z ulicy gapiów, zmuszając szyn-karza do zamknięcia drzwi frontowych i zapuszczenia zasłony.
Pod koniec wieczerzy dzieci posnęły i rodzice musieli je zanieść na łóżko właściciela restauracji.
Uczta się zakończyła składaniem pieniędzy na rzecz państwa młodych. Muzykanci grali marsza a taca sunęła się od gościa do gościa napełniając się pezami.
Zaraz po darze przeszli wszyscy do tańców. Młodzież szła tango i pasodoble, starzy ograniczali się do tańców starokrajskich. Dubowiko-wie siedzieli pobok siebie przypatrując się bawiącym.
W pewnej chwili podszedł ku nim Makryca.
— Pan mi pozwoli potańczyć z żoną? — rzekł uprzejmie.
— Ależ proszę!
— Ja nie potrafię — odparła Domka.
— Nieprawda. Stasia mówiła, że pani tańczy doskonale.
— Zmęczona jestem i nie mam ochoty.
— Proszę nie odmawiać — nalegał.
— Czyż tu brak dziewcząt?
— Niechżeż pani mną nie gardzi i nie robi mi wstydu!
— Nie pójdziesz jak pan tak prosi — wstawił się Zygmunt. — Nic ci przecież się nie stanie.
Po chwili dalszego wahania Domka wstała niedbale i podała partnerowi ramię.
Zaczynał się pławny, jak rozkołysane żyto, walczyk. Zygmunt obserwował nieznacznie żonę z Makrycą. On tuląc ją w wirze tańca coś prawił do niej ciągle, ona uśmiechała się figlarnie. Szła na pozór niedbale lecz zgrabnie i z pewną gracją, ściągając na siebie pow(-szechną uwagę. Zygmunt jeszcze raz stwierdził, że na sali nie ma jej równej, ani urodą, ani wdziękiem.
I sam nie wiedząc czemu, naraz uczuł gwałtowną nienawiść do niego, a do niej urazę. Tak mu się wydał wstrętny, że nie zawahał by się wsunąć mu w ślepia ogniem. Perswadował sobie, że tu przecież nic złego się nie dzieje, że taniec mężatki z innym mężczyzną jest wszędzie przyjęty, że przecież ją sam do tego skłonił, lecz zimne, zębate przeczucie gryzło mu serce i stawały przed oczami ohydne obrazy zdrady. Obejrzawszy się na widzów, spostrzegł że ludzie od nich przenoszą wzrok na niego i uśmiechają się wzgardliwie.
Wstał i wyszedł z salonu. W mrocznym, obwiedzionym ceglanym parkanem i zawalonym różnymi gratami podwórku rzeźwili się goście po tańcu i wódce, światła było tyle, co przedzierało się przez drzwi salonu i padało z usypanego gwiazdami nieba. Spomiędzy stosów skrzyń od piwa, próżnych beczułek 1 spod przykrytych cieniem murów dochodziły chrapliwe głosy spierających się o coś mężczyzn, wesołe wrzaski i chorobliwe stękanie opojów.