238 LOSY PASIERBÓW
dali stary ceratowy płaszcz kowala i dubeltówkę.
Mayordomo zamienił parę słów z jednym z pasterzy i rzucił za siebie:
— Vamos! muchachos!
— Vamos! — odpowiedzieli.
Z miejsca ruszyli w cwał. Prowadził sam mayordomo, jadąc w prostym jak strzelić kierunku. Szybko minęli pole uprawne i wyjechali w szerokie, zdawało się końca nie mające pastwisko. Miejscami zamajaczył z boku cień wierzby samotnej, miejscami ukazał się wiatrak-pompa, lub legło w poprzek drogi pasemko krzaków przyziemnych, a poza tym równina toczyła się w koło twarda i gładka.
Zawierucha nie ustawała. Co jakieś piętnaście lub dwadzieścia minut przypływała nawał-niczna chmura, kładła na ziemię mrok nie prze-nikniony, zawodziła wichrem, strzelała piorunami i w końcu spuszczała ostrą i zimną ulewę. Jak przedtem piekło potwornie, tak teraz moczyło.
W pewnym miejscu podczas najścia nawałnicy doszło z boku masowe porykiwania bydła. Za chwilę spadła błyskawica i oko pochwyciło zwarty i szeroki bez miary pomost bydła. Co najmniej trzy tysiące sztuk było w stadzie. Wszystkie jak jeden były gniade, a na kudłatych, bezrogich łbach miały białe łatki. Ich mokre, tulące się do siebie przed chłostą ostrego deszczu tułowia, wyglądały na masę żywych wjunów w cebrze.
Mayordomo zwolnił konia w rysią, okrążył stado i dalej pognał. Po paru kilometrach drugie stado spotkali, ale już o dużych rogach i o innej maści. Jazda taka wyglądała na łowienie wiatru w polu. śladów wcale nie szukali, a ewentualny ubytek kilkudziesięciu sztuk w takiej masie nie mógł uczynić znaku.
Ale stary gauczo nie pytał u nikogo rady, a tylko podganiał świtę:
— Vamos muchachos! Vamos!
Okrążywszy drugie stado, zawrócił w kierunku południowym i za dwa pacierze wyjechali na teren lekko falisty, pokryty z rzadka czubami młodej sadzonki eukaliptusów, świerków i cedrów. W głębi jego spotkali potwornie długi budynek załamany w połowie w formie winkla. Plac między jednym skrzydłem budynku a drugim — tworzył podwórko. W środku jego stał wiatrak-pompa z dużym zbiornikiem wody i liczne koryta.
Przy wjeździe w podwórko gdzieś z pod-strzesza wyrwało się kilka rżeń koni, a poza tym ciemno i głucho było w całej zagrodzie.
— Zdaje się, że już za późno przyjechaliśmy — mruknął mayordomo zeskakując z konia. Rzucił pasterzowi wodze i ruszył pośpiesznie do budynku, przyświecając latarką.
Same stajnie były. Liczne, rozwarte na oścież wrota i prawie cała ściana od podwórka miała drucianą siatkę.
— Virgen miał Już nie ma — zajęczał.
Tu i ówdzie stały klacze ze sysunkami, lub
starsze źrebięta, ale dorosłych, wolnych od macierzyństwa sztuk prawie nie było. Dwie trzecie miejsc świeciły pustką.
— Quć bestia! prawie wszystko... Quć crimi-nales! Quś salnajes! — klął, idąc wzdłuż stajen.
Na końcu długiego budynku stało ranczo. W oknach ciemno było. Drzwi podparte były dużym polanem. Na progu leżał pies martwy.
Odwalili drzwi, weszli do środka i dali światła.
Na jednym z dwóch znajdujących się w ran-