180 LOSY PASIERBÓW
Ja mam żonę i dzieci drobne. Przyjaciel mój żony nie ma, ale on nie chce tu wiekować. Chce zarobić coś i wyrywać.
— To bierzcie chociaż po pół litrówki na kolację. Mnie to nie grzeje, ale mówię wam jak to jest.
Po dwudniowym wahaniu zadecydowali, że będą brać na zmianę po litrze do kolacji.
Funkcję sprzedaży wina pełnił w imieniu dozorcy oddany mu całkowicie rodak w osobie starszego kucharza. Trzymał je w wagonie wraz z prowiantami do kuchni gromadzkiej i tam sypiał.
Kolejkę rozpoczął Kozyr. Wziął litr za gotówkę i po wyjściu z wagonu skosztował. Wino cuchnęło beczką i czuć było dużo wody. Po chwili namysłu powrócił do wagonu z protestem.
— Słuchaj, bratuszka — zaczął łagodnie. — To są ostatki z beczki i jest tu co najmniej połowa wody. Daj mi trochę lepszego.
— Nie gadaj głupstw! To jest dobre wino! — oburzył się Czarnogórzec.
— Nieprawda. Myślisz, że ja gringo nie znam się na tym oszustwie? W sklepie biorą 40 centów za wino pierwszy sort, a wy bierzecie 60 za pomyje.
— To czemu nie idziesz do sklepu?! Czy ja ciebie tu wołałem? Wynoś się stąd!
Bezczelność oszusta oburzyła chłopca, lecz zataił to przed Zygmuntem w obawie, że ten go za protest skarci.
W parę minut wezwano na kolację. Młodszy kucharz wlewał czerpakiem każdemu zupę, a pryncypał dzielił mięso. Porcje mierzył na oko, lecz miał niezwykłą w tym wprawę. Zdawał się nie zważać co komu daje, a jednak przyjaciołom zawsze trafiały porcje lepsze.
I teraz udał, że wcale nie spostrzega przed sobą buntownika, a mimo to wpakował mu do ręki najgorszy gnat w półmisku.
— Ja tego nie przyjmuję — oznajmił Kozyr.
— A to czemuż? — udał zdziwienie.
— Tego nawet pies nie ugryzie. Zachowaj to dla siebie.
— To znaczy, że chcesz miękkiego? Masz miękkie — wsunął kęs wymienia.
Stojący za nim robotnicy wybuchnęli śmiechem.
Tego już było za dużo na czułe nerwy krewkiego młodzieńca. Wziął do ręki porcję, obejrzał się na Zygmunta i cisnął nią w gębę kucharzowi.
Pryncypał z pomocnikiem rzucili się na zuchwalca. Lecz spotkał ich zawód. Dubowik skoczył koledze na pomoc.
— Precz, złodzieje! — huknął. Rozdał kilka szturchańców i napastnicy odpadli wywracając koziołki.
— Jaż wam pokażę, cholery!
Nieskory był do bitki, lecz gdy się w nią wmieszał, już się nie cofał. Stał w miejscu rozkraczywszy nogi i śledził uważnie ruchy przeciwników, oczekując na reakcje. Wiedział, że kucharze mają w arteli przyjaciół, którzy staną w ich obronie.
Lecz nadbiegł dozorca i zażegnał bitkę.
— Co się stało?!
Kucharze oskarżyli Polaków o wywołanie awantury.
— Aha, to wy tacy! Zabierajcie swe rzeczy i fuera stąd! Natychmiast!
— Jakto fuera? Tak się nie mówi do ludzi! obraził się Zygmunt.
— Do warchołów inaczej się nie mówi.