250 LOSY PASIERBÓW
— Jak się masz, Sigmon? — przywitała nadzwyczaj dobrotliwie.
— Dobrze. Dziękuję. A jakżeż pani się czuje?
— Ty jesteś guapo, Sigmon. Uratowałeś mi moje rasowce. Dziękuję ci.
— To Juan Josć uratował, a nie ja — powiedział aby dać wyraz skromności.
— Bez ciebie on by nic nie zrobił. Bardzo ci dziękuję. Jakie masz zamiary na przyszłość?
— Moje zamiary — podchwycił skwapliwie, rad, że okazja na którą czekał, sama przychodzi- — Czy Don Juan Josć już mówił pani o mnie?
— Tak, wszystko opowiedział. Tyś podsłuchał, obudził jego i osobiście pojmał najgorszego złodzieja. Jesteś muy guapo! Słuchaj. Teraz spieszno mi do dworu, bo policja na mnie czeka. Możliwe, że jutro wcale tu nie przyjadę, ale bądź co bądź, porozmawiamy jeszcze ze sobą. Więc hasta litego, Sigmon!
— Hasta luego, dofia Anita.
Machnęła mu ręką przyjacielsko i odjechała. Okazja wymknęła się, ale przybyło mu nadziei. Dużo snopów tak w mendlach jak i w stertach zamokło i zabierające czas ich suszenie nie pozwoliło ukończyć żniwa do świąt.
W dzień Wigilii wieczorem rządca oznajmił robotnikom, iż „wielkoduszni” gospodarze, chcąc uszanować chrześcijańskie obyczaje, zarządzają na jutrzejszy dzień święto i bezpłatną ucztę dla wszystkich. Criollos, a zwłaszcza stała służba obszarnika przyjęła wiadomość radosnym okrzykiem:
— Vivan los patrones! Viva la Navidadf... Nazajutrz obowiązkowej pobudki nie było, ludzie więc wstawali, kiedy komu się podobało. Po wyspaniu się pili matę i czekali na pieczeń. Pośrodku dziedzińca piekły się na rożnach dwa byczki roczne i sześć baranów. Gospodarze przysłali ze dworu beczkę wina i zapowiedzieli, że na dwunastą sami przyjadą, aby złożyć życzenia.
Ale nie dotrzymali obietnicy. Mayordomo poczekał pół godziny i kazał kucharzom ćwiarto-wać pieczeń. Każdy z obecnych brał porcję według własnego gustu i jadł wprost z ręki, popijając winem. Kęs puszczający w przekroju krew był najlepszym przysmakiem. Jedli i pili ile dusza pragnęła, grali na gitarach, śpiewali świeckie pieśni, drzemali w cieniu eukaliptusów i znowu pili.
Dubowika raził taki obchód największego w chrześcijańskim kalendarzu święta, żadnej pieśni na cześć Chrystusa, żadnego wspomnienia o narodzinach Bożego Dzieciątka nie było. Tylko żarcie i picie.
Ale przebywając między wrony, musiał krakać jak oni. Ucztował jak wszyscy inni, a myślą leciał w rodzimą Starzynkę w słuckim, do rodziny w Berisso i kawałka upatrzonego odłogu. Przyrzekł sobie w duchu, że przy pierwszym spotkaniu z dziedziczką przedłoży jej swą prośbę jasno i zdecydowanie, aby już dłużej nie dręczyć więcej siebie niepewnością. Chciało mu się jednak przedtem jeszcze raz obejrzeć wybrane miejsce. Po dłuższym namyśle, o trzeciej poprosił u mayordomo konia, wziął zdobytą na złodzieju broń i puścił się w kampę.
Stałych dróg polnych na rozległych obszarach państwa Velasco prawie nie było. Tak konno jak i wozem, po gładkim i twardym gruncie kampy jechało się zazwyczaj jak oczy patrzą — jak wygodniej było. Dlatego dla człowieka nie obeznanego dobrze z miejscowością odnalezienie w monotonnej równinie raz widzianej oko-